Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




niedziela, 17 kwietnia 2011

18-19.01 Te Anau - Franz Josef

Po nocy w komfortowych warunkach musieliśmy wracać tą samą drogą, jaką tu dojechaliśmy. Dla zwiedzania to jest strasznie nie ekonomiczne, ale do fiordów jest tylko jedna droga, także około 300 kilometrów jechaliśmy znaną nam trasą. To, że już te widoki znaliśmy nie zmieniało faktu, że nam się podobały.


Gdy odbiliśmy w końcu w kierunku zachodniego wybrzeża zwabiło nas Muzeum Iluzji i Zabawy. Trochę nam to zapachniało jakimś interaktywnym muzeum, więc postanowiliśmy sprawdzić co tam można zobaczyć. Okazało się to warte poświęconego czasu. Zaczęliśmy od części poświęconej iluzji. Przywitał nas wpatrzony w nas znany wszystkim naukowiec.



Pobiegaliśmy też po sali, gdzie mogliśmy się poczuć jak Alicja z krainy czarów zmieniając swój rozmiar z giganta na liliputa.



Najwięcej zabawy mieliśmy w krzywym pokoju, gdzie już sami nie wiedzieliśmy gdzie pion, a gdzie poziom.


A Kasi udało się siłą woli wprawić kulkę w ruch jednostajnie przyspieszony.



Na koniec zostawiliśmy sobie najbardziej wyszukany kąsek. Prawdziwy labirynt!!! Na dość małym terenie- 40x100m postawiono kilka ścianek z prostych desek i kilka mostków i ludzie specjalnie tu przyjeżdżają, żeby się w tym zgubić. Celem tej gry jest zdobycie czterech wież stojących w narożnikach. My przez 1,5 godziny zabawy, co chwilę przerywanej kłótnią ;) "W lewo", "Nie, w prawo", "Absolutnie nie!!!" zaliczyliśmy dwie z nich. Jakimś cudem udało nam się też z labiryntu wydostać na zewnątrz ;)


Zaraz potem wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na północ. Po drodze złapała nas ulewa. To jest mało powiedziane, ale nie przychodzi mi na myśl żadne mocniejsze słowo. Ściana deszczu wszędzie dookoła. Akurat jechaliśmy przez góry, po lewej mieliśmy pionową ścianę skalną, a po prawej trochę w dole rzekę. Po krótkim czasie co kilka kilkanaście metrów po lewej stronie zaczęły płynąć normalne wodospady. Niebywała ilość wody na wysokości kilkunastu metrów nad szosą odrywała się od skały i swobodnie spadała w dół, żeby wpaść do specjalnie w tym celu przygotowanego koryta, które miało dość częste połączenia pod szosą z pędzącą poniżej rzeką. W takich warunkach dojechaliśmy do miejsca noclegowego, które znajdowało się nad jeziorem. W dolnej części pola namiotowego znajdowała się tabliczka informująca, że przy obfitych deszczach jego część bywa zalewana przez podnoszący się stan wody w jeziorze. Znaleźliśmy więc w górnej jego części jakiś w miarę suchy teren, ale w takim deszczu rozstawianie namiotu nie miało najmniejszego sensu i z pewnością poskutkowałoby całkowitym jego przemoczeniem. Nasz pojazd okazał się na szczęście "przystosowany" do takich celów. Siedzenia komfortowo można było cofnąć w tył i odchylić do pozycji pozwalającej jako tako się przespać. Nie wiemy co było gorsze czy ulewa czy czas po niej, kiedy to ogromne chmary wygłodniałych meszek i komarów wychodziły na żer. Korzystając z moskitiery, którą kupiliśmy w peruwiańskiej puszczy zabezpieczyliśmy uchylone okna samochodu. Jednak mimo naszych ogromnych starań, insekty okazały się sprytniejsze i atakowały nas, nie dając zasnąć.

Następnego dnia rano ruszyliśmy dalej, gdzie nieopodal czekały na nas dwa wielkie lodowce: Fox i Franz Josef. Na pierwszy rzuciliśmy tylko okiem,


gdyż wstęp na niego był tyko z przewodnikiem.

Ten region leży w podobnej strefie klimatycznej co fiordy, więc najczęściej jest tutaj zimno i pada. Jednak nie podejrzewaliśmy, że jest tu aż tak deszczowo. Według tablicy, którą znaleźliśmy w informacji turystycznej, ilość opadów tutaj jest 10-cio krotnie wyższa niż w większości miejsc na ziemi!!!


Trudno doczytać, ale łatwo zgadnąć, że ten najwyższy słupek to właśnie miejsce, gdzie jesteśmy i określa ilość milimetrów wody, która tutaj spada z nieba w ciągu roku.

W i-site (tutejsze IT) powiedziano nam, że wchodzenie na lodowiec obsługuje tylko jedna firma, mocno nas to zdziwiło, że nie znalazła się żadna konkurencja. Widząc, że nic alternatywnego nie znajdziemy kupiliśmy bilety na poranną wycieczkę na jutro i poszliśmy na spacer. Polecono nam punkt widokowy, skąd można oglądać morze Tasmana


i lodowiec nazwany ku czci cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa. Nazwę nadał pewien jego poddany, pan Haast, który większość odkrytych przez siebie miejsc nazywał swoim nazwiskiem. To było wyjątkiem.


Udało nam się znaleźć miejsce noclegu, które nam odpowiadało najbardziej ze wszystkich z jakich na tej wycieczce korzystaliśmy. Było to z serii najtańszych, czyli bezobsługowe, malutkie pole namiotowe. Jednak miało mały domek z kuchnią, gdzie była lodówka. Były też prysznice i dość schludne łazienki. Najczęściej miejsca noclegowe z tej półki cenowej posiadały wyłącznie toaletę i kurki z wodą. O kuchni nie było co marzyć, że o lodówce nie wspomnimy. Okolica ta miała jeszcze jedną zaletę, a mianowicie zamieszkiwał ją mój ulubieniec - ptaszek kiwi.

Pogoda tego popołudnia była wyjątkowo korzystna, więc wybraliśmy się jeszcze na popołudniową wycieczkę po okolicy. Wzdłuż brzegu morza ciągnie się tutaj również las deszczowy - wymarzony dom kiwi. Jednak pora dnia była za wczesna dla ptaszka, który zapewne jeszcze smacznie spał gdzieś w krzakach. Busz w pogodny dzień ma zupełnie inny charakter. Korzystają z tego widać też cykady, które zawsze gdzieś ukryte, tym razem cykały z całkiem bliska. Dzięki temu mogłem jedną sfotografować. Cykady są bardzo charakterystyczne dla lasów deszczowych i dżungli. Zarówno w Peru jak i koło fiordów las wydaje dźwięki. O każdej porze dnia i nocy słychać jednolite cykanie, świerszczenie, bzyczenie, całą gamę różnych dźwięków. Z teorii wiedzieliśmy, że główną ich przyczyną są cykady. Jednak jest to nie dające spokoju uczucie niedowierzania, gdy słyszy się coś, ale tego się nie widzi. Wreszcie nasza ciekawość została zaspokojona. Zobaczyliśmy cykanie na żywo.




Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz