Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




czwartek, 22 lipca 2010

9-11 lipiec 2010 Golden Ears Provintional Park


W piątek postanowiliśmy się wybrać poza miasto, jak na Kanadyjczyków przystało. Wybór padł na położony w pobliskich górach Golden Ears Provincional Park. 


Spakowaliśmy namiot, śpiwory i kilka innych potrzebnych rzeczy i wyruszyliśmy w drogę. Jak szybko się okazało nie była ona taka łatwa. Po dojeździe podmiejską kolejką do miejscowości Maple Ridge (Klonowa Grań) zakupiliśmy prowiant w giga-markecie. Powierzchniowo był on 4 razy większy niż jakikolwiek który kiedyś widzieliśmy. Głównymi atrakcjami dla nas były akwaria z homarami i rybkami oraz kasy „self check out”, gdzie każdy sam przykładał towary do czytnika kodów kreskowych. Oprowiantowani ruszyliśmy ochoczo dalej. Z opisu wynikało, że mamy dojść do 232-giej ulicy, na której miało znajdować się pole kempingowe. Po półgodzinnym marszu, przy 207-mej ulicy zrezygnowani siedliśmy na przystanku. Na szczęście po kilkunastu minutach przyjechał autobus, który przejeżdżał przez 232-gą. Na przystanku spotkaliśmy pana, który miał korzenie rosyjsko-niemiecko-norweskie i poprosił nas, żebyśmy mu dorzucili „toonie” (2$) do biletu. Bilety kupuje się w autobusie wrzucając odliczoną kwotę do automatu przy kierowcy. Jak zaczęliśmy wyciągać pieniądze na nasz bilet okazało się, że teraz nam brakuje 50 centów (automat nie przyjmuje banknotów papierowych, ani nie wydaje reszty). Próbowaliśmy rozmienić 20$ u współpasażerów, ale bezskutecznie. Na szczęście w ostatniej chwili pomocni Kanadyjczycy „pożyczyli” nam brakujące pół dolara. Tak dotarliśmy na 232gą. Po pół godzinnym marszu, stwierdziliśmy, że jest na tyle późno, że w tej okolicy musimy znaleźć nocleg. 

Natrafiliśmy na teren przypominający pole kempingowe. Poszukując czegoś co mogłoby być recepcją spotkaliśmy dwie panie, które zapytaliśmy, czy wiedzą gdzie spytać o nocleg. Stwierdziły, że w okolicy raczej nic nie znajdziemy. Kazały nam chwilę zaczekać, a po wykonaniu krótkiej rozmowy telefonicznej stwierdziły, że mamy pójść za nimi. Okazało się, że jest to teren prywatnych działek, a ta pani wynajmuje fragment pod przyczepę w której na stałe mieszka. Kazała nam się rozbić na trawniku obok, a jakby ktoś pytał, twierdzić że jesteśmy jej siostrzeńcami. Tak poznaliśmy ciocię Lourie.


Wieczorem zaprosiła nas na piwo i colę. A rano na kawę. Była dla nas bardzo serdeczna i miła. Dostaliśmy od niej nawet prezent ślubny – opaskę przeciw komarom :). Noc minęła pod znakiem niedźwiedzia, który był widziany w okolicy. Mimo iż całe jedzenie było w namiocie, a on „podobno” był widziany to ja strasznie się go bałam. Dobrze, że wtedy nie wiedziałam o pętających się wszędzie tajemniczych raccoon'ach, wyglądających jak kot, a należących do rodziny psowatych, bo nie zmrużyła bym oka. (ciekawskich zapraszam do zajrzenia do internetu pod hasło raccoon)


Ciocia okropnie ubolewała, że nie daliśmy się nakarmić. Ale i na to znalazła sposób, ofiarowała nam stary starty i pożółkły, wyglądający na przeterminowany wiele lat temu, bon do restauracji.

//przypis autorów//
przydatna rada: jeśli będziecie w Kanadzie i dostaniecie zniszczony kupon, podarty banknot sklejony nierówno przylepcem lekarskim, lub cokolwiek innego to nigdy tego nie wyrzucajcie bo w brew pozorom może się okazać wartościowe, czego kilka razy doświadczyliśmy.
//przypis autorów//

Idąc dalej w parku miejskim, przy placu zabaw, zobaczyliśmy bardzo ciekawą atrakcję dla dzieci.

 Instrukcja obsługi – naciśnij przycisk, a poleje się woda :)


Po ponad godzinie drogi, mijając kilka wyprzedaży garażowych, znaleźliśmy się przy wejściu do Golden Ears Provincional Park. Zbyt zmęczeni by iść dalej postanowiliśmy złapać stopa. Po kilku minutach zatrzymała się srebrna terenówka. Siedzący za kierownicą azjata spytał, jak dojechać do Golden Ears Provincional Park. Jako że staliśmy u jego wrót, mogliśmy poszczycić się 100% wiedzą na ten temat. W samochodzie (Toyota Rav4) jechała też babcia, żona i dziecko, bagażnik był pełny, ale i tak zmieścili nas z naszymi bagażami. Tak dojechaliśmy nad jezioro Alouette, które jest główną atrakcją parku. Jezioro prześliczne - stworzone przez sztuczną zaporę, długie w dolinie między świerkowymi górami, na końcu jeziora wystawały dwa wysokie strzeliste „złote uszy” pokryte śniegiem.


Na zjeździe do jeziora było całe mnóstwo trucków z przyczepami na których były wszelkiego rodzaju pojazdy pływające, głównie łódki motorowe i skutery wodne oraz mnóstwo ludzi piknikujących nad brzegiem.
Woda w jeziorze była zimna jak na górskie jezioro przystało, ale się na chwilę zanurzyłem.
Po tym miły odpoczynku postanowiliśmy ruszyć dalej w poszukiwania miejsca na nocleg.
Znowu okazało się „pod górkę” bo pole, które było zaznaczone na mapie, ma tabliczkę „Private property” a na jego terenie nikogo nie spotkaliśmy. Następne pole było za 4 kilometry. Cóż, zaciskając zęby ruszyliśmy dalej. Gdzieś w połowie drogi usłyszeliśmy za sobą krótki klakson, gdy się obejrzeliśmy zobaczyliśmy znajomy samochód. Nasz azjata znów zaproponował nam podwózkę, dziecko na kolana, bagaże upchnąć do bagażnika i nie ukrywając zadowolenia ruszyliśmy dalej. 


Będąc przy recepcji kempingu dowiedzieliśmy się, że nie ma już miejsc. Przyjmowane są wyłącznie osoby mające rezerwacje i zapraszają nas bardzo w przyszłym miesiącu. Widząc nasze rozczarowanie recepcjonistka zaproponowała byśmy podjechali do kolejnego campingu odległego o jakieś 5 km i tam zapytali. Kiedy jej powiedzieliśmy, że nie mamy samochodu bardzo się zdziwiła jak tu dotarliśmy;) Zaczęliśmy poważnie rozważać powrót do Vancouver. Siedząc już kilka minut zdesperowani na krawężniku usłyszeliśmy głos pani, która stwierdziła, że ktoś nie dojechał na czas i zapewne przepadnie mu rezerwacja. Zaoferowała, że dla nas zadzwoni do szefa, czy może nas wstawić w to miejsce. I tak udało się.
Gdy po krótkim marszu po lesie dotarliśmy na wyznaczone nam pole, okazało się, że jest już prawnie zajęte. Taka mała pomyłka. Obawiając się, iż zostaniemy odprawieni z kwitkiem skorzystaliśmy z gościnności gospodarzy, którzy ochoczo zaoferowali nam miejsce. Po rozstawieniu namiotu obok trzech innych i ciepłym prysznicu poszliśmy na spacer nad jezioro. 



Nasz „gospodarz” jak każdy inny użytkownik pola miał ze sobą sporą kuchenkę gazową, na której ugotowaliśmy sobie wodę za zupki chińskie.

Pole kempingowe składało się z 460 „podpól” o wymiarach ok. 10x10 metrów, wyrównanych, utwardzonych(nie dało się wbić śledzi) i wysypanych kamyczkami. Poszczególne „podpola” oddzielał od siebie ok. 5 metrowy pas lasu. Poza tym na każdym „podpolu” był stolik z obowiązkową półeczką na kuchenkę gazową oraz betonowy krąg na ognisko i ruszt. Najczęściej na polu można było spotkać vana, trucka albo RV (recreation vehicle) plus namiot plus wielka lodówka samochodowa wypełniona po brzegi lodem i napojami (lód w Kanadzie jako artykuł pierwszej potrzeby kupowany jest w sklepach na worki, no chyba, że się posiada maszynę do lodu). W opcji maksymalnej zestaw turystyczny zawierał też agregat, który swoim hukiem odstraszał przy okazji okoliczne niedźwiedzie ;). 


Przy recepcji był sklep, gdzie głównie kupowano lód i drewno ogniskowe.Tam też spytaliśmy o autobus do miasta bo chcielibyśmy być na stacji kolejowej następnego dnia rano. Jak się spodziewaliśmy o autobusie nikt tam nie słyszał. Potraktowano jednak naszą sprawę jako zadanie specjalne. Strażnik parku wezwał centralę przez CBradio, i zdobył numer telefonu do radio-taxi. Wczuwając się w rolę superbohatera zadzwonił i w naszym imieniu zamówił nam transport.

Zgodnie z planem rano ruszyliśmy taksówką na dworzec i spokojnie wróciliśmy do Vancouver.



1 komentarz:

  1. Zarąbisty jest ten plac zabaw z tryskającą wodą, pomyślę o założeniu podobnego na Kępie..

    OdpowiedzUsuń