Jest weekend, więc musi być fiesta. Wanda i Fidencio zaprosili swoich znajomych na sobotę wieczór do domku na wsi. Zaczęło się w sobotę rano od wielkich zakupów. Zabrali nas do czegoś na zasadzie Macro – jest tanio, ale możesz kupować tylko w ilościach hurtowych. Zgrzewka napojów, paczka hamburguesos (czyt. amburgesos), kilka kilo mięsa na grilla,
bułki na hamburgery... itp. Okazało się że zapomnieliśmy węgla. W następnym sklepie nie było, w kolejnym też nie, dopiero w trzecim udało się dostać. Tak załadowani ruszyliśmy na wieś. Fidencio wziął się za koszenie trawnika, robił to tydzień temu, a trawa urosła od tego czasu o dobrych kilka centymetrów. Nam przyszło wyczyścić grilla. Zanim skończyliśmy zaczęło padać. Fidencio w strugach deszczu wykosił ostatni odcinek. I przeszliśmy do głównego zajęcia – jedzenia. Meksykanie kochają jeść, jak twierdzi ciocia, żyją po to żeby jeść. W ten weekend mieliśmy tego dobry przykład. Pierwszym daniem jakie przygotował Fidencio były hawajskie hamburguesos'y. Na podgrillowaną bułkę dostaliśmy pyszne grillowane mięso, na to plaster grillowanego ananasa, pomidor, sałatę, cebulę i oczywiście ostry sos chili. Hamburger wychodzi z tego pierwsza klasa.
Potem podgryzaliśmy czipsy, większość rodzajów było tak obsypanych chili, że nie dało się ich zjeść. Woleliśmy te łagodne delikatnie zanurzone w sosie chili, albo ewentualnie ostre, ale całkowicie oblane łagodnym sosem śmietanowo-cebulowym.
Na kolację oczywiście qesadillas oraz potrawa ponoć hiszpańska - zapiekana kiełbasa z serem w tequilli oczywiście w tortillasach. Co było dalej, nie wiemy gdyż koło drugiej, poszliśmy spać. Ale fiesta trwała w najlepsze.
Rano po śniadaniu, kiedy niemal wszyscy jeszcze spali pojechaliśmy z ciocią do Cuernavaca, małego pobliskiego miasteczka, założonego przez Corteza, któremu ta okolica i jej klimat tak się spodobały, że postanowił tu osiąść. Kazał sobie zbudować pałac, który obejrzeliśmy z bliska i hacjendę.
Niestety deszcz od wczoraj prawie nie przestawał padać, ale to nikomu nie przeszkadzało. Poszliśmy na mały ryneczek z ludowymi arcydziełami, a po mszy w katedrze,
również do znajdujących się w pobliżu katedry kosciołów kapiących złotem,
ogrodów włoskich oraz dalszej części sklepików "cepeliowskich".
Z racji ulewnego deszczu wróciliśmy pesero do villi "Zamarte". Po drodze mieliśmy zrobić małe zakupy, ale okazało się, że w sklepie nie ma jednego produktu. To oczywiście dla mieszkańców Meksyku żaden problem, za 5-10 minut produkt był już dostępny, przydał się skuter syna właścicieli. Otwartość na potrzeby klienta jest nawet posunięta jeszcze dalej, dla nie lubiących czekać zakupy mogą być dostarczone do domu. Po powrocie oczywiście czekała już na nas dalsza część fiesty, tym razem daniem głównym było specjalnie przyprawione mięso wołowe- Arrachera, przyrządzane na grillu, sałatka z papryki i zakupione przez nas tortillas'y. Mięso je się oczywiście w torillas'ie obowiązkowo z ostrym sosem. Przysmakiem były również grillowane nopales. Jednym słowem sowita uczta dla oczu i dla ciała. Wieczorem wróciliśmy do domu odwiedzając po drodze rodziców Fidencio.
Więcej zdjęć:
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuń