Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




sobota, 18 września 2010

2-3 wrzesien Turibus

Meksyk jest nie tylko olbrzymim,


ale i bardzo starym miastem. Hiszpanie kiedy przybyli w 1519 roku zastali tu potężne miasto, które zostało 200 lat wcześniej założone przez Azteków pod nazwą Tenochtitlán . Stąd Meksyk ma mnóstwo atrakcji, porozrzucanych po różnych dzielnicach. Chcąc dojechać do każdej z nich z osobna można by tu spędzić bardzo dużo czasu. Sposobem na to jest Turibus,


czyli autobus z odkrytym dachem, który objeżdża wszystkie najciekawsze miejsca. Dodatkowo każdy dostaje słuchawki, przez które nadawane są informacje o mijanych obiektach i to w kilku językach! (polskiego jeszcze nie ma;). Bardzo to ułatwia utworzenie listy punktów, które można potem ze spokojem zwiedzać samodzielnie. Dla chcących zaspokoić swoja ciekawość od razu istnieje inna opcja, a mianowicie posiadacz biletu na turibus może wysiąść na dowolnym przystanku i po dokładnych oględzinach, zrobieniu wielu zdjęć odwiedzanego miejsca itp.itd. wsiąść do następnego kontynuując podroż.

Rano przyszliśmy na przystanek początkowy naszej wycieczki. Pani, o dziwo dobrą angielszczyzną, poinformowała nas, że najbliższy autobus rusza za 30-40 minut. Gdy chcieliśmy kupić bilet za dolary okazało się, że nie można, mimo że ceny na ulotkach są podawane również w tej walucie. Nie było wyjścia, poszliśmy szukać kantoru w celu zakupu pesos. Znaleźliśmy coś co wyglądało na jakiś bank i na szybie w kilku językach rekamowało, że prowadzi wymianę walut – cambio (czyt. kambio). Stanęliśmy w ogonku. Jednak gdy przyszła w końcu nasza kolej okazało się, iż z nieznanych nam przyczyn nie wymienią nam pieniędzy. W kolejnym punkcie z kolei wymagano paszportu, którego nie nosimy ze sobą. W końcu znaleźliśmy kantor i nabyliśmy odpowiednią ilość pesos. Jako, że minęło już pół godziny, szybkim krokiem wróciliśmy na nasz przystanek, autobusu ani śladu, a pani jak z zaciętej płyty poinformowała nas, że autobus będzie za 30-40 minut.
Gdy w końcu przyjechał powiózł nas przez stare dzielnice pełne zieleni i stylowych kamienic,


częściowo dość zaniedbanych.


koło symbolu miasta – Monumento a la Independencia (Pomnik Niepodległości).


Przez główną ulicę miasta - Reforma, przy której znajduje się większość drapaczy chmur.


Dla przypomnienia przewiózł nas koło Palacio de Bellas Artes


i poczty


po czym zawrócił z powrotem Reformą, która poza wieżowcami jest pełna pomników,

Pomnik ku czci władców indiańskich.


w zasadzie na każdym skrzyżowaniu był jeden.

Pomnik ku czci odkrycia Ameryki przez Kolumba.

Następnie wjechaliśmy w najbogatszą dzielnicę Meksyku - Polanco, która ma nazwę od naszego kraju. A to stąd, że pierwsi zamieszkali ją polscy kupcy żydowscy. Poza ogromnymi willami wrażenie na nas zrobiły prze-luksusowe wieżowce.


W dalszej kolejności objechaliśmy "płuca meksyku" Chapultepec. Obszar prawie całkowicie zadrzewiony, gdzie znajdują się m.in. ZOO, ogród botaniczny, dwa spore jeziora. Przejeżdżaliśmy koło reprezentacyjnych koszarów wojskowych, gdzie stoi maszt z flagą, chyba największą jaką kiedykolwiek widzieliśmy, zdjęcie tego nie oddaje, ale sam masz miał około 100 metrów wysokości a flaga około 30m.


W parku znajdują się też muzeum techniki


i muzeum dziecka.


Cała pętla zajęła nam około 4 godziny, z czego pewnie z połowę czasu staliśmy w korkach, które trwają chyba 24 h/dobę i gdyby poszerzyli wszystkie drogi dwukrotnie to i tak dalej całe centrum miasta byłoby zakorkowane. Póki co zbudowano w wielu  miejscach drugie piętra szos - równoległe do dotychczasowych dróg bezkolizyjne estakady. Z naszych obserwacji wynika, że na tych drogach bez skrzyżowań ruch odbywa się wolniej, niż na tych tradycyjnych.


W czasie całej naszej podróży, nie zależnie czy dzielnica była bogata czy biedna, towarzyszyli nam uliczni (dosłownie) sprzedawcy


i czasem też chodnikowi. Oczywiście nikomu tu nie przeszkadza, iż są ani nawet to, że zajmują 2/3 chodnika w najruchliwszej części.


Wręcz przeciwnie wiele osób korzysta z ich usług.


Następnego dnia, również od rana, wystartowaliśmy, żeby zwiedzić drugą pętlę, spośród trzech dostępnych w ramach biletu Turibus. Wybrana przez nas trasa wiodła na samo południe miasta. Głównie przez najdłuższą ulicę Meksyku, Insurgentes (czyt. Insurhentes), która ma ponad 30 kilometrów długości. W niektórych miejscach trasy turibusow sie pokrywały aby umożliwić jak najwygodniejszą przesiadkę. Takim miejscem był również przystanek Fontanna Cibeles z którego rozpoczynaliśmy podróż.


W oczekiwaniu na autobus zrobiliśmy kilka zdjęć temu urokliwemu miejscu.


Trasa wiodła nas tym razem obok Plaza de Toros gdzie odbywają sie walki byków.


Jadąc bardzo szeroką ulicą Insurgentes w pewnym momencie zobaczyliśmy znajomą postać stojącą na cokole na środku między pasami ruchu i spoglądającą na przejeżdżające koło niej samochody. Od razu poznaliśmy, że to pomnik Jana Pawła II. Było to dla nas bardzo miłe zaskoczenie.


Meksyk jest miastem bardzo bogatym w obiekty sportowe, poza stadionem walki byków jest też mnóstwo stadionów piłkarskich, w końcu miał tu miejsce mundial. Jednym z większych jest stadion uniwersytecki (ok. 40 000 widzów).


Wanda, córka cioci, i jej mąż Fidencio często tu przychodzą, bo kibicują grającej tam drużynie: Pumas. Po drugiej stronie drogi znajdują się budynki uniwersytetu w tym biblioteka, z bogato zdobioną elewacją, na której poza różnymi obrazami widnieje również napis: Copernicus, niestety nie widoczny z naszej trasy.


Kolejne miejsce, do którego zawiózł nas turibus było całkiem odmienne od innych. Mały ryneczek Coyoacan zdawał się oazą spokoju, gdzie życie płynie innym rytmem. Nikt by nie pomyślał, że znajduje się w największym mieście świata.


Wąskimi uliczkami pojechaliśmy dalej, tuż przy muzeum – domu Fridy Kahlo.

I tak zatoczyliśmy całą pętlę trasy południowej turibusu.
Mielismy wielką ochotę na ostatnią trasę – śladami rewolucji i niepodległości, ale tego dnia trafił się strajk kierowców Pesero – małych, tanich, głównie prywatnych busików. W tak dużym mieście zablokować ruch uliczny to nie problem. Pani w informacji powiedziała nam, że nie wie kiedy przejedzie następny turibus i czy w ogóle przyjedzie. Poczekaliśmy więc na niego około 30 minut oglądając dekoracje rynku na święto narodowe, ale się nie zjawił.
Poszliśmy do Mc'a na lody. Obsługa iście meksykańska, nikomu się nie spieszyło z realizacją zamówienia. Nieważne, że pani nie pamiętała zlecenia, na szczęście nie naszego, bo nikt się nie gniewał. Pracownicy ucinali sobie długie pogawędki i zdawało by się ignorowali klientów. W Meksyku jest to ogólnie przyjęte zjawisko, kasjerki czy ekspedienci w czasie obsługiwania lubią pogadać, zupełnie się nie spieszą, meksykanie po prostu mają czas. Gdy po kilku minutach konsternacji dostaliśmy w końcu nasze lody, spojrzeliśmy jeszcze raz w stronę przystanku - autobusu ani śladu. Skorzystaliśmy więc z wczorajszego deszczu oraz dzisiejszego słońca i poszliśmy na Torre Latinoamericana.


Pewnie się zastanawiacie po co nam był wczorajszy deszcz, ale jest on ważnym elementem w oczyszczaniu powietrza ze smogu, który w kotlinie gdzie położone jest miasto, nie ma gdzie ujść. Widok z 42-go piętra był imponujący,


choć wulkany pozostały okryte chmurną tajemnicą.



Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz