Po miłym dniu spędzonym w Nazca ruszyliśmy dalej w stronę kanionu Colca. Polecono nam dojechać tam przez Arequipa. Ruszyliśmy więc luksusowym autobusem, po zrobieniu obowiązkowego „zdjęcia pamiątkowego” każdemu z pasażerów (wymóg bezpieczeństwa). Już na samym starcie autobus miał godzinne opóźnienie. Oczywiście, jak ostrzegano na blogach, luksusowy internet rzeczywiście nie działał, luksusowy posiłek był prawie zimny, a i opóźnienie było luksusowe. Sprawę ratowały luksusowe siedzenia, które się wygodnie rozkładały, tyle że tak trzęsło, iż nie można było spać. Znów dotarliśmy około północy do Arequipa.
Sam krajobraz na początku był bardzo ładny, taka Death Valey tyle, że o wiele większa.
Całkiem nie przypominało to naszego wyobrażenia o pięknym, zielonym Peru. Po kilku godzinach widok za oknem stawał się nudny i nijaki. Dopiero kiedy dotarliśmy nad ocean, znowu stał się miły oku.
Połączenie pustyni z oceanem i do tego z zachodem słońca, przepiękne. Dalsza droga była strasznie zakręcona, czasem miało się wrażenie, iż samochód kreci się w kółko. Nic dziwnego, wkroczyliśmy w pasmo gór.
Widok Arequipy, nawet po ciemku, nieco poprawił nam nastrój, chociaż ono jedno nie wyglądało jak po przejściu huraganu, tylko jak małe, kolonialne miasteczko.
Rankiem przed wyruszeniem w strefę ciszy tzn. braku łączności ze światem, chcieliśmy zadzwonić do domów przez internet. Niestety informacje o internecie w Peru, zaczytane z innych blogów, również okazały się prawdziwe. Łącze było tak słabe, że niemożliwa była żadna rozmowa, a pisanie maila wymagało nie lada cierpliwości. Niemniej jednak był i to za darmo, podobnie jak „ciepła” woda, która jest wymieniana w dodatkowych atutach hosteli tuż obok niego.
W recepcji dowiedzieliśmy się jakim autobusem mamy się dostać do Cabanaconde, niestety pani nie ostrzegła nas, iż na ten autobus są zapisy, niektórzy zapisywali się już na kilka dni do przodu. Nieświadomi ruszyliśmy na dworzec. Kasjer zaproponował nam bilet na jutro i powiedział, że autobus na dziś jest już pełny. Na szczęście dworzec obsługuje wiele linii (za co pobiera od podróżnych opłatę abordażową) i spostrzegliśmy inną linię również kursującą w tym kierunku. Jak to znamy z ojczystych stron autobusy różnych firm w to samo miejsce jeżdżą razem – o jednej godzinie. Postanowiliśmy więc spróbować szczęścia. Udało się, pomijając fakt, iż bilety były na inne nazwiska i były już „skasowane”. Dzień i godzina na bilecie się zgadzały, okazało się, że kasjerka sprzedała nam je drożej, niż wynosiła zapisana na nich wartość. Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi, iż jedziemy dalej i mamy miejsca siedzące, kilka osób stało, a przed nami około 5h jazdy. Jak tylko autobus ruszył poczuliśmy się jak w Meksyku, bo jeden z pasażerów nagle zaczął sprzedawać promocyjne cukierki 2 za 1 sola. Na wstępie oczywiście uraczył podróżnych bogatą i barwną opowieścią, której z powodu bariery językowej nie zrozumieliśmy. Cały harmider trwał około 15 min. Potem wstał inny facet, grający na malej gitarce, fletni pana, śpiewający i wystukujący jednocześnie rytm – taki człowiek orkiestra. Słuchało się go bardzo miło. Kiedy skończył, myśleliśmy, że wyciągnie kapelusz po zapłatę, ale on wyciągnął miętówki i proponował każdemu 10szt. za złotówkę. Za oknem pustynnych klimatów ciąg dalszy, czyli Death Valley 3.
Po kilku godzinach dało się zauważyć gdzieniegdzie zielony krzaczek, a nawet lamy i alpaki.
Po kolejnej godzinie ukazały nam się piękne widoki zapierające dech w piersiach.
Samochód to wspinał się na szczyt góry to z niego zjeżdżał zabierając po drodze kolejnych pasażerów. Całkiem inny świat od tego pustynnego, który do tej pory widzieliśmy, bardziej górski. Pasażerowie całkowicie wypełniali przestrzeń autobusu. Nawet kiedy wydawało się, że nie ma już miejsca w korytarzu i tak kolejne 5 pań z dziećmi na plecach, mężczyzn czy kobiet z olbrzymimi pakunkami
ruszało z nami w dalszą podroż stojąc kilka godzin zanim wysiedli. Mimo panującego tego dnia upału i duchoty w autobusie ludzie ci ubrani byli w cieple rzeczy i co chwilę zamykali okna. W wysokich górach, przez które jechaliśmy ,widać było śnieg przy drodze.
Jeszcze tylko kilkanaście serpentyn w dół doliny i dotarliśmy do Chivay,
gdzie większość ludzi wysiadła.
W tym samym momencie jednak taka sama liczba osób wsiadła. Więc dalej jechaliśmy wydawało by się przepełnionym autobusem. Wydawało, bo co chwila autobus zabierał kolejnych pasażerów.
Zaraz po wyjeździe z miasta skończył się asfalt, została tylko ubita droga wiodąca to w górę, to w dół po stromych zboczach. Całe szczęście że zapadła noc i o wysokości na jakiej porusza się autobus świadczyły tylko migające w dole światełka miast. Po 3h ( w informacji twierdzą, że jedzie się tam 2h) ¨CUDEM¨(nazwa linii autobusowej MILAGROS = cud) dotarliśmy do Cabanaconde. Na „stacji” czyli na Plaza de Armas, czekał już na nas przedstawiciel naszego hostelu. Po kolacji miał nam przedstawić opcje wycieczek w dół kanionu Colca. Zamówiliśmy polecaną nam Alpakę,
my polecamy tylko do spróbowania, w końcu to lokalny specjał, mięso jest twarde i trochę gumiaste. Po konsumpcji czekaliśmy na ofertę wycieczek koniecznie z przewodnikiem tak, jak to czytaliśmy we wspomnieniach innych osób. Byliśmy zaskoczeni, że dostaliśmy szczegółowe mapy ze szlakami,
poinformowano nas o czasie dotarcia do poszczególnych miejscowości, trudności tras, możliwości noclegu i transporcie, zachęcając do samodzielnej wędrówki. Właśnie czegoś takiego szukaliśmy.
Wiecej zdjec:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz