Następnego dnia po śniadaniu zarezerwowaliśmy bilety na dalszą drogę i ruszyliśmy na szlak.
Naszym celem była polecana nam miejscowość z gorącymi źródłami Llahuar. 5h schodzenia w palącym słońcu w dół przepięknego kanionu rzeki Colca i 1,5 wchodzenia do miejscowości Llahuar. Majestatyczne zbocza
były porośnięte małymi krzaczkami i trawami, a gdzieniegdzie kwitnącymi kaktusami.
Widoki cudne. Końcówka dla mnie była najcięższa, resztkami sił i z pomocą Jasia dotarłam do osady położonej nad rzeką. Zaraz zaczęliśmy się rozglądać za „oborą”, czyli pokojem do spania, nazwanym tak przez jednego blogowicza. Spośród dwóch ofert wybraliśmy najlepszą. Obora to trafna nazwa, było to pomieszczenie 2x3m z murowaną, nieotynkowaną ścianą , dachem z blachy falistej i takąż samą blachą w ramach drzwi oraz podłogą składającą się ze żwiru.
Jak nietrudno się domyśleć był to nasz rekord cenowy w kategorii noclegi, cena to 5 zł za osobę. Jako wyposażenie był zbity z nieoheblowanego drewna stolik, pieniek robiący za szafkę nocną, na której stała świeczka i łóżka z żerdzi. Prąd już tam oczywiście dotarł, ale mieli go tylko właściciele. Za to o klamce czy zamku w drzwiach nie było mowy, w zamian za to była śrubka, którą wkładało się w wydrążoną w futrynie dziurę i to wystarczało. Prysznica nawet się nie spodziewaliśmy, ale był i to według zapewnień gospodarzy z ciepła wodą!!! Która szybko okazała się być wyłącznie nieco cieplejsza od zimnej. Co do samego prysznica to znajdował się on niejako w piwnicy częściowo murowanego, częściowo bambusowego budynku zwanego łazienką. Wchodząc do niego po prawej miało się umywalkę, przechodząc przez otwór w bambusowej ścianie i schodząc kilka schodków wchodziło się do części, gdzie po prawej był sedes, a tuż obok niego umiejscowiony dwa schodki niżej „brodzik”
czyli dziura w ziemi 1x1m, głęboka na 0,5m.
Po objedzie zjedzonym w barze nad rzeką
poszliśmy wykapać się w gorących źródłach. Woda była przyjemnie ciepła, a że było ciemno doskonale widać było drogę mleczną. Ciepła woda doskonale koiła nasze zmęczenie.
Następnego dnia rano poszliśmy łapać nasz „autobus” z powrotem do miasta. Jeździ on wyłącznie w piątki, niedziele i poniedziałki. Żeby dotrzeć na „przystanek” trzeba było iść jakieś 2h, miejscowi szli najwyżej 1h. Droga była dość niewygodna, czasami wielkie kamienie, czasami sypki piasek po którym stąpaliśmy dość niepewnie, bo droga biegła dość stromo. Jednak naszą uwagę przykuwały niebywałe widoki kanionu.
Wysokie, strome zbocza obramowujące wijącą się rzekę. Na zboczach suche kaktusy, nad rzeką owocujące palmy.
Gdy dotarliśmy do miejsca gdzie zaczynała się droga już kilka osób czekało tam na transport.
Jednak większość zaczynała się dopiero schodzić. W większości byli to tutejsi górale, pędzący swoje osiołki, przeprawiali się przez most na rzece i stromą ścieżką dochodzili do drogi.
Panie w ludowych strojach
niosły tobołki z towarem do miasta lub zieloną trawką dla osłów. W pewnej chwili ukazał nam się tuman kurzu na końcu drogi. Po chwili ukazała się też ciężarówka.
W tym momencie zaczęła się akcja, osoby z ciężarówki wypakowywały towar: piwo, napoje,czipsy, papier toaletowy itd.
Osoby, które przyjechały na przystanek z nieobjuczonymi osłami pakowali to wszystko do specjalnych koszy i przymocowywali do grzbietów zwierząt.
Po tym wszystkim zaczęło się ładowanie towaru i ludzi na pakę. Wieziono skrzynki z pustymi butelkami po piwie i płody z pól – fasolę, kukurydzę. Gdy cały towar wszedł na górę weszliśmy i my. Worki z fasolą, czy skrzynki po piwie okazały się być bardo wygodne.
Na pace było nas około 15 osób, z czego 1/3 stanowili turyści. Droga wiodła cały czas ostrymi serpentynami
pod górę, zakręty o 180 st. kierowa pokonywał co najmniej na dwa razy. Do pokonania mieliśmy ponad 1000m w pionie.
Krajobrazy były nieprzeciętne.
W dole już tylko majaczyła rzeka, znad której startowaliśmy, w obie strony aż po horyzont ciągnął się kanion otoczony stromymi ścianami.
Pod nami widać było kolejne przejechane serpentyny wyglądające jak cieniutkie niteczki. Wspinamy się górę i w górę, jakby bez końca. Jednak otoczenie powoli się zmienia, coraz więcej widać pól i tarasów porośniętych zielenią.
Równocześnie zaczęli do nas dosiadać się ludzie wiozący świeżo skoszone łąki, najpierw tylko trochę,
po czym więcej i więcej.
Z braku miejsc najtwardsi jechali na bandzie.
Ogólnie było bardzo wesoło i kolorowo, nawet psu podobała się taka jazda.
Doskwierał nam jedynie kurz, który skutecznie lepił się do wszystkich części naszego ciała i fragmenty łąki jadącej z nami odrywające się pod wpływem wstrząsów.
Kiedy dotarliśmy do celu, obiecałam sobie, że nigdy już nie wejdę na pokład jadącego takimi drogami pojazdu.
Zjedliśmy spaghetti na obiad i zaraz ruszaliśmy w dalszą drogę.
Wiecej zdjec:
Kasiu, nigdy nie mow nigdy!
OdpowiedzUsuńpoza tym jeslibyscie przyjechali do mnie kiedy bede w E. to gwarantuje podobne wrazenia :))))
(no, moze z inna nacja, z innymi wysokosciami bezwzglednymi ale....)