Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




czwartek, 2 grudnia 2010

17-18.10 Jasna masakra za 7 złotych

Dżungla Amazońska


– coś co rozpala wyobraźnię każdego, kto w młodości czytał książki przygodowe. Też chcieliśmy tam być. Jednak z naszego wywiadu wynikało że, jedyną opcją na odwiedzenie tego miejsca jest wykupienie w dużym mieście kilkudniowej wycieczki obejmującej od razu transport, noclegi i przewodnika. I jest to sposób godny polecenia, ale dla ludzi z bardzo grubym portfelem. My postanowiliśmy pójść pod prąd i zorganizować całość samemu. Planowaliśmy dostać się do ostatniej miejscowości, gdzie dochodzi autobus – Pilcopaty








i tam spytać o dostępne wycieczki.
Poszliśmy więc na ulicę, z której według uzyskanych informacji odjeżdżają autobusy do Pilcopaty. Przeszliśmy ją dwa razy wzdłuż i wszerz, ale nic przypominającego przystanek nie znaleźliśmy. Żadna z zagadniętych przez nas osób o niczym takim nie słyszała. Jedynie taksówkarz wiedział, ale o innym miejscu i tam nas zawiózł.
Od razu znaleźliśmy „agencję” Gallitas de las Rockas – przewoźnika na naszej trasie. Spojrzeliśmy na rozkład jazdy – najbliższy odjazd miał być za 45 minut. Jednak nie było już na niego biletów. Kupiliśmy więc na kolejny kurs jadący do pośredniej miejscowości (i dobrze się stało bo inaczej dotarlibyśmy do Pilcopaty w środku nocy). Kasjer zapytał nas, czy jesteśmy pewni, że chcemy jechać tym autobusem, bo dostępne są już tylko miejsca na samym tyle. Nieświadomi ryzyka zdecydowaliśmy się.
1,5 godziny czekania spędziliśmy na chodniku 100 metrów dalej, bo wszystkie 4 krzesła w „poczekalni” były zajęte. Czasami takie przerwy się przydają – można na przykład wypisać pocztówki:)



W końcu przyjechał nasz autobus,


najpierw wypakowano z niego różne ładunki między innymi inwentarz żywy – ruszające się worki z kurami, ze świnkami morskimi,


fasolę, kukurydzę, tuziny jaj i wszystko co ludzie przywieźli ze sobą. Autobus wyglądała jakby był sprowadzony z radzieckiego złomu, okropnie zużyty, ale dzięki swej toporności niezniszczalny. Zamiast czerwonego dywanu przywitała nas niebieska szmata.


Autobus ma dość charakterystyczną cechę – bardzo długa jego część znajduje się za tylnym kołem, więc tylne siedzenia są jak trampolina – buja na nich niewiarygodnie, o czym mogliśmy się przekonać na własnej skórze.


Przyzwyczajeni do pokonywania dużych odległości w super autobusach za luksusową cenę, zostaliśmy zaskoczeni oferowaną ilością miejsca dla każdego pasażera, która była dwa razy mniejsza niż w zwykłych autobusach. Metalowa rama siedzeń przed nami wrzynała się bezlitośnie w nasze kolana, wciskając nasze plecy w twarde oparcie.


Ruszyliśmy najpierw po „gładkim” asfalcie, by po kilku kilometrach znaleźć się na drodze utwardzonej, która z kolei zmieniła się w drogę kamienistą jednoprzejezdną.


Aby się minąć jeden z pojazdów musiał się cofnąć i znaleźć szersze miejsce co nie było łatwe. Droga pięła się cały czas pod górę, jednak nie było ani jednej serpentyny. Opracowano tu patent polegający na tym, że szosa objeżdża cała dolinę dookoła, stale wznosząc się metr po metrze. Jeszcze pięć lat temu droga do Pilcopaty z Cusco zajmowała ok. 24h, aktualnie trwa ok. 8h. W jej połowie zakończyliśmy podróż na dziś. Znaleźliśmy nocleg w Paucartambo


i poszliśmy na małe zakupy. Tu przeżyliśmy pierwsze zaskoczenie. Mimo że miejscowość wydawała nam się dość spora, to sklepy były zaopatrzone wyłącznie w fasolę, kukurydzę, kilka warzyw i ryby w puszce. W jednym sklepie udało na się znaleźć sos jakiego potrzebowaliśmy i picie.
Rano ruszyliśmy na autobus, który miał nas zawieźć do miejsca docelowego – Pilcopaty. Gdy przyszliśmy na miejsce odjazdu autobus już stał,


czekaliśmy na kierowcę, który poszedł zjeść śniadanie. Nagle pojawiła się pewna pani, którą w jednym momencie obległ tłum ludzi,


nam się udało w ten tłum wmieszać i kupić bilety, awansowaliśmy o kilka miejsc do przodu, już nie groziła nam kanapa z tyłu. Nasze bagaże trafiły na bagażnik na dachu. Mieliśmy też opiekuna, znalazł się pewien sympatyczny człowiek, który znał kilka słów po angielsku i bardzo się poczuwał, żeby nam pomóc. Pierwszym przystankiem był terminal autobusowy w tym samym mieście. Wsiadło tam jeszcze kilka osób, między innymi pani z dzieckiem trzymanym w chuście na plecach, niestety zabrakło dla niej miejsc, jako matka z dzieckiem dostała taborecik.
Po pewnym czasie Jaś zamienił się z nią,


a po kolejnej chwili ktoś wysiadł i już wszyscy mogli normalnie siedzieć. Za to „dosiedli się nowi pasażerowie- kurczaki, które ciekawsko wystawiały głowy z pudelek.


Dość często podróżują całe rodziny. Z nami jechał pewien chłopak z matka i dziadkiem, mieli też ze sobą papugę, która co chwilę coś podżerała.


Rzucano jej różne okruchy na spódnicę matki, jednak papuga nie mogła siedzieć na spódnicy, bo była śliska i papuga przy kolejnych wstrząsach zjeżdżała w dół. Musiała co chwilę wspinać się dziobem po swetrze z powrotem. Gdy z kolei bezpiecznie siedziała na swetrze nie mogła dosięgnąć jedzenia, wymyślane przez nią akrobacje były przezabawne. Droga jak zwykle utwardzona i wąska prowadziła nas po zboczach kolejnych pagórków.


Co jakiś czas po drodze mijaliśmy pasterzy z owieczkami i bydłem. Krajobraz prawie się nie zmieniał aż nagle wjechaliśmy w chmury.


Zupełnie inny świat. Zewsząd otaczały nas drzewa porośnięte porostami. Wjechaliśmy do dżungli przez bramę z napisem Manu National Park.
Jednak panował tam dość chłodny klimat pewnie z uwagi na wszędobylskie chmury. I tak zaczęliśmy przejażdżkę w dół przez Chmurny Las -Cloudy Forest. Jest to miejsce znane z występowania przeróżnych gatunków orchidei oraz występującego tylko tam ptaszka Cock of de Rock. Bardzo nam się tam spodobało i mieliśmy nadzieję odwiedzić to tajemnicze miejsce. Im bliżej dna doliny byliśmy tym bardziej, jak przystoi na chmurny las, padało.
Nasz autobus co chwilę przejeżdżał tuż obok wodospadu. Czasami tak blisko, że woda wlewała się przez otwarte okna do środka autobusu.


Gdzieś w połowie drogi spotkaliśmy całkowicie przemoczoną grupę turystów, których podrzuciliśmy do znajdującego się godzinę dalej hotelu w dżungli. Co chwilę widać było stacje badawcze wydziałów przyrodniczych ale ludzi prócz wspomnianych turystów nie. Kolejne godziny mijały w podobnym krajobrazie tyle, że na dnie doliny. Czasem tylko przejechaliśmy przez jakąś wioseczkę,


gdzie odbywała się wymiana towarów i ludzi i jechaliśmy dalej. Koło południa dotarliśmy w końcu do Pilcopaty.


Już nie padało ale było dość chłodno jak na klimat jakiego się spodziewaliśmy. Od razu po wyjściu z autobusu zaczęto proponować nam bilet powrotny. Nam jednak nie w głowie był powrót. Chcieliśmy sobie znaleźć jakieś przytulne lokum. Według opisów w internecie zalecano pokoje z moskitierą z uwagi na wszędobylskie chmary komarów. Odwiedziliśmy pierwszy hostel ale postanowiliśmy zobaczyć też inne. Warunki panujące we wszystkich były w miarę zbliżone, brak ciepłej wody, brak moskitiery a w siatkach w oknach duże dziury, różniła je jedynie cena. W końcu wybraliśmy ten pierwszy.


Poszliśmy coś zjeść. Restauracji było wiele tyle, że wszystkie traktowały nas jak powietrze, a panie z obsługi szerokim łukiem mijały nasz stolik. W jednej jednak udało nam się poprosić panią do stolika. Poprosiliśmy o menu pani spojrzała się na nas po czym za chwilę zamiast karty dań przyniosła nam zupę wyglądającą na jarzynową. Po zjedzeniu zupy pani przyniosła nam coś bardziej zagadkowego z czego pewny były tylko ryż. Reszta trochę przypominała fasolową papkę o kolorze marchewkowym z dużym kawałkiem kości gratis. Smakowało równie zagadkowo jak wyglądało a wszytko za jedyne 4zł.

Potem małe zakupy, sklepy to część domów, często są to miejsca zabaw dzieci, często nikogo w nich nie ma i trzeba wołać kilka minut zanim ktoś przyjdzie. Nikt się nie boi zostawiać otwartego sklepu i tego, że możesz w tym czasie wynieść znaczną cześć towaru .
Z obawy przed komarami kupiliśmy sobie własną moskitierę, która okazała się całkiem zbyteczna , gdyż podczas naszego pobytu spotkaliśmy zaledwie kilka komarów.

W każdym hostelu widniał wielki plakat o organizowaniu wycieczek do dżungli, obserwowaniu ptaków i kwiatów itp. Jednak gdy pytaliśmy o szczegóły nikt nam nie był w stanie nic wyjaśnić. W końcu udało nam się dogadać z właścicielką, że spróbuje zorganizować nam przewodnika. Umówiliśmy się z nim na 20. W między czasie poszliśmy na długi spacer wzdłuż drogi.


Od początku dżungla okazała się być pełna życia.


Po powrocie wpadliśmy do kafejki na internet, poszukać innych możliwości wyprawy do dżungli. Kafejka była pełna jednak, właściciel szybko znalazł dla nas miejsce.


Internet działał wolno, klawisze wytarte tak jak wyczytaliśmy wcześniej na blogach, informacji wiele nie znaleźliśmy ale za to można tam było kupić sobie normalne lody a nie sok zamrożony w woreczkach. Były w prawdzie tylko w dwóch smakach ale zawsze. Przewodnik trochę się spóźnił i zaraz rozwiał nasze marzenia o Chmurnym Lesie ptaszku i orchideach. Aż dziw bierze, że nikt w mieście nie organizuje przejazdów dla turystów w takie miejsce i że jedyny autobus który tamtędy kursuje jeździ w nocy. Z resztą powrót jest byłby pod znakiem zapytania i oznaczał stanie w środku dżungli i zastanawianie się czy autobus przyjedzie i czy nas zabierze z powrotem. W zamian za to przewodnik zaproponował nam wycieczkę w inne miejsce i wynajęcie łódki za jakieś 300zł (od osoby) z możliwością oglądania orchidei za dodatkowe 10 dolarów. W końcu stanęło na niskobudżetowej wycieczce z transportem ciężarowym jeśli rzeka nie wylała - w końcu to pora deszczowa, kursem łódką po jeziorze i możliwością obserwowania wspaniałej flory i fauny.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz