O 6:30 rano zgodnie z umową czekaliśmy przed hostelem
na przewodnika, który miał nam załatwić transport – ciężarówkę do Salvation. Pisałam wcześniej, że nigdy nie wejdę do takiego środka transportu, ale na piechotę było to około 2,5h, a do miejsca docelowego jeszcze około godzinna przechadzka. Poza tym wydawało się, że droga choć niekoniecznie szersza, będzie bardziej przyjazna więc wsiadłam. Mieliśmy farta, rzeka była przejezdna, a samochód miał ruszyć niebawem, które przerodziło się w około 1h oraz jakieś jakieś 30 min czekania na pace samochodu razem z innymi współtowarzyszami podroży i podgniłymi bananami. Tubylcy wiedzieli czego się spodziewać i od razu położyli się na materacach na przyczepie i spokojnie zasnęli. Jechaliśmy na miejsce ponad godzinę wąską jednoprzejezdną (czyli z miejscem tylko na jeden samochód) drogą rzeki co chwila mijając inne samochody i autobusy z turystami.
Trzęsło niemiłosiernie a najgorsze dla minie były przejazdy przez rzeki spływające z góry na każdym zakręcie, które pełne były dziur i nierówności przez które samochód przechylał się raz na jedną raz na drugą stronę. Miałam wrażenie, że za chwilę runie w dół albo z trzaskiem pęknie na pół. W końcu dojechaliśmy. Miasto wyglądało na opustoszałe,
zupełnie jak na filmach. Potem skręciliśmy w polną drogę i dżungla powoli zaczęła nam odsłaniać swoje tajemnice. Najpierw spotkaliśmy motyla miał przepiękny metaliczno-fioletowy kolor po prostu boski, ale na tyle szybki, że nie dał się złapać naszemu obiektywowi. W miarę zbliżania się do lasu pojawiało się coraz więcej kwiatów, ptaków i motyli.
Przewodnik doprowadził nas do ukrytego jeziorka widok nieziemski.
Napawaliśmy się tym widokiem przez dłuższą chwilę po czym zeszliśmy na dół zapuścić się w dżunglę. I tu znów kolejne motyle tak piękne i niebywałe, ze trudno je opisać po prostu motyli raj.
Niektóre siadały na liściach, rozkładały skrzydła i pozowały nam do zdjęć inne lotem błyskawicy przefruwały obok nas. Tak dotarliśmy do rzeki Rio Madre, która jest granicą parku Narodowego Manu. Przewodnik poprosił, żebym dotknął pewnej rośliny, nie spodziewałem się reakcji z jej strony.
Nie zabrakło też w naszej wyprawie wodnych atrakcji. Zaoferowano nam rejs tratwą po jeziorku, które podziwialiśmy z góry.
Stąd wyglądało jeszcze piękniej. Spokojna tafla wody zatopiona w sercu puszczy, tchnąca cudowną harmonią, w takim miejscu człowiek czuje się częścią natury. Okolica okazała się być domem wielu ptaków, które również zdawały się pozować do zdjęć.
Miejsce to przyciąga nie tylko ptaki, flisak opowiadał, że chwilę wcześniej widział kapibarę, niestety musiała sobie gdzieś pójść, bo jej już nie spotkaliśmy. Za to prawdopodobnie spotkaliśmy kajmana prawdopodobnie bo wskoczył do wody zanim go zobaczyliśmy. Małp też nie widzieliśmy chociaż słychać je było na kilometr. Nic dziwnego dżungla jest dość gęsta i trudno zobaczyć coś co jest w wyższych partiach drzew nie ważne czy jest duże czy małe. W całym lesie pełno było termicich domków na drzewach. Przewodnik odłupał kawałek glinianej skorupki, poślinił swój palec wetknął do otworu i zmaczał objadać się termitami, zachęcał nas do tego samego, jednak się nie skusiliśmy.
Oprócz fauny swoje piękno ukazała na też flora.
Po kilku godzinach obcowania z przyrodą ruszyliśmy w powrotną drogę. Gdy dotarliśmy do miasta los znowu się do nas uśmiechnął na placu stała ciężarówka, a na dodatek autobus. Szybko się jednak okazało, że na autobus nie ma co liczyć chyba, że planuje się pozostać w mieście do jutra za to ciężarówka miała ruszyć zaraz po zmianie koła.
Pomagają niemal wszyscy zainteresowani przejażdżką. Jeden z ochotników poniósł nawet na ten cel ofiarę w postaci rozciętego dość poważnie palca. I tak w przeciągu 30 minut ciężarówka zabrała nas w drogę powrotną. Znów mieliśmy farta bo, gdy zatrzymała się żeby zabrać kolejnych pasażerów w krzakach dostrzegliśmy stadko pancerników.
Tym razem nasz wóz był niemal do końca wypakowany drewnem i kratówkami z pustymi butelkami po piwie i napojach.
To wymuszało na nas większą ostrożność ponieważ gałęzie i inne pędy mogą nieźle przetrzepać skórę a co niektóre nawet pokaleczyć, w najlepszym przypadku zabrać kapelusz. Oczywiście tubylców się nie tykają. Przede mną siedziała pani robiąca z nudów na drutach, którą wszystkie gałęzie jakimś cudem mijały,
podczas gdy ja musiałam niemal kłaść się na podłodze żeby mnie nie dotknęły.
Po raz drugi musieliśmy przeprawić się przez rzekę, spróbujcie to poczuć.
Gdzieś w połowie drogi jeden z pasażerów postanowił ratować kolegę z rozciętym palcem, zatrzymał ciężarówkę, wyjął maczetę i ruszył w dżunglę.
Zaczął ścinać olbrzymią paproć, przeciął łodygę, zdrapał trochę wnętrza i nałożył specyfik na palec poszkodowanego. Jest to podobno ludowy lek na rany.
Po powrocie poszliśmy na obiad. Po kilkunastu minutach prób zaczepienia obsługi w końcu nam sie udało i o dziwo dostaliśmy nawet menu, w dodatku po angielsku. 5 minut po złożeniu zamówienia pani z restauracji udała sie po zakupy na nasz obiad, tak że czekaliśmy na niego około godzinę. Po obiedzie poszliśmy rozejrzeć się za autobusem powrotnym. Chcieliśmy jechać rano jednak wszystkie autobusy jechały o jednej godzinie po 18 i w Paucartambo były około 23 a w Cusco okolo 3 rano. Oczywiście jest jeden autobus, który jedzie wcześniej, ale dopiero gdy ma komplet pasażerów, zwykle jednak pełen jest koło 18 i jedzie jak pozostałe albo w ogóle nie jedzie.
O tej porze w Paucartambo nie ma co liczyć na nocleg więc przychylaliśmy się do przejazdu do Cusco chociaż nie uśmiechał mi się powrót nocą taką drogą. Mając do dyspozycji tyle czasu, postanowiliśmy jeszcze raz poszukać jakiejś opcji wycieczki do Chmurnego Lasu ale większość była z Cusco i w dodatku wszystkie bardzo drogie, widać nie był nam on pisany.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz