Efekt trójwymiarowego dźwięku był potęgowany przez płot z blachy falistej, który z trzech stron otaczał nasz namiot działając jak pudło rezonansowe.
Po ciężkiej nocy z kilkoma pociągami wstaliśmy o czwartej rano pełni nadziei na dobry zarobek i dotarliśmy na miejsce spotkania z pracodawcą o 5, podobnie jak inni. Okazało się jednak, że pracy dla nas nie ma. Dano nam tylko wizytówkę i powiedziano, że możemy zadzwonić do szefa.
To już było za dużo, już nie wiedzieliśmy, czy siąść i płakać, czy się śmiać. Stan naszej frustracji trudno opisać, od dwóch tygodni zwodzeni kolejnymi obietnicami pracy, mieliśmy tego powyżej uszu. Kiedy wróciliśmy do namiotu nie mogliśmy zasnąć, próbowaliśmy znaleźć w internecie jakieś oferty, a później przycisnąć właściciela hostelu. W internecie nic nie było, ale za to właściciel dał nam listę kontaktów do winnic. Wykonywaliśmy telefon za telefonem, ale odpowiedzi były jak nakręcona katarynka, zadzwońcie za tydzień, jak coś będzie zadzwonimy itp. Najbardziej mnie zdenerwowała automatyczna sekretarka, gdzie musiałem się nagrać, czego strasznie nie lubię. Jednak to ona była źródłem tego długo oczekiwanego telefonu. I jeszcze tego dnia mieliśmy spotkanie z naszym przyszłym pracodawcą, a pracę zaczynaliśmy od jutra rana.
Pobudkę mieliśmy o 5:30, także już było jasno. Po śniadaniu poszliśmy na stację kolejową, skąd miał nas ktoś zabrać. Jednak o umówionej 6:40 był tam tylko autobus, który bardziej wyglądał na kursowy niż na transport dla pracowników, jednak po zapytaniu kierowcy czy jedzie do Ary, naszego pracodawcy – przytaknął. Autobus był pełen ludzi, w większości ciemnoskórych. Kilka minut po 7 dotarł na miejsce. Czuliśmy się trochę zagubieni, jednak za wszystkimi poszliśmy na poranną kawę. Po podpisaniu umów i szkoleniu BHP zawieziono nas do winnicy i przydzielono do zespołu Betty, która miała być naszym nadzorcą. Nasze zajęcie miało polegać na obrywaniu zbędnych liści z głównego pnia winorośli. Nazywa się to bud rubbing. Dostaliśmy rękawie i zaczęliśmy pracę. Praca trzeba przyznać ciężka, ale okoliczności przyrody przecudowne. Winnica leży pomiędzy trzema pasmami gór, każdy idealnie równy rządek tryskał wiosenną zielonością, po niebie delikatnie poprzecinanym lekkimi chmurkami latały skowronki radośnie dopingując nas do pracy. Żyć, nie umierać.
Po dwóch godzinach ćwiczenia techniki bud rubbingu zaczęliśmy pracę na akord, czyli z zarobkiem uzależnionym od ilości oczyszczonych roślin. Jednak nasz pracodawca był bardo uczciwy i jako jeden z nielicznych wypłacał pensję minimalną nawet, jeżeli nie wyrobiło się odpowiedniej ilości krzaków. A płaca minimalna w Nowej Zelandii jest dość wysoka.
Ok. 12 zobaczyłem, że od drugiej strony naszym rządkiem idzie czyszcząc rośliny kolega z naszego zespołu, zacząłem do niego krzyczeć, że chyba się pomylił. Jednak on się tym nie zniechęcał. Betty wyjaśniła nam, że jesteśmy zespołem i panuje zwyczaj, żeby pomagać początkującym. W samo południe wszyscy wróciliśmy do głównego budynku na przerwę obiadową. Do dyspozycji pracowników był pełen zestaw naczyń i sztućców, kilka kuchenek mikrofalowych i toster.
To też jest wyjątkowe, bo większość winnic nie posiada żadnego zaplecza socjalnego i można sobie tylko siąść pod krzaczkiem i zjeść przygotowane w domu kanapki.
Druga część dnia zleciała szybko i na koniec znów kilku kolegów pomogło nam zakończyć nasze rządki. Trzeba dodać, że najczęściej dokańczali nasze rośliny chłopacy z Vanuatu, małego państwa wyspiarskiego na Pacyfiku. Poza ciemnym kolorem skóry wyróżniali się radosnym usposobieniem, cały czas śmiali się i żartowali, oczywiście w języku, którego w ząb nie rozumieliśmy. Poza tym pracowali jak maszyny, nie wysilając się zbytnio. W tym samym czasie, robili dwa razy więcej niż my. Miało się wrażenie, że nie pracują, tylko dobrze się tutaj bawią. Z ulgą wsiedliśmy do naszego „łazika”, który zawiózł nas do głównego budynku.
Transport powrotny zapewnili nam poznani tu Czesi, z którym od tego dnia codziennie dojeżdżaliśmy do pracy.
Kolejne dni były do siebie bardzo podobne.
Sami zobaczcie to na czeskim filmie ;)
Scenariusz i reżyseria Petr.
Wraz z mijającymi dniami poznawaliśmy coraz nowe mięśnie, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Bolało nas wszytko począwszy od nóg, przez pośladki, kręgosłup aż po ręce. Zwykła czynność jak przekręcenie się na drugi bok stawała się nie lada wyczynem. Na to, żeby zrobić pełen skłon musiałem czekać kilka tygodni. Na szczęście gdy nasza wytrzymałość dochodziła kresu zmieniono nam zajęcie na „wire lifting”, czyli podciąganie drutów, które miały podtrzymywać tegoroczne pędy z liśćmi w pozycji pionowej.
Przed
po
Po mękach bud rubbingu zajęcie to dało odetchnąć naszym ciałom. I pozwoliło zapomnieć o bolących mięśniach.
Czas po pracy wypełniały nam głównie zajęcia kuchenne. Z jednej strony duża ilość ruchu na świeżym powietrzu powodowała, że jeden obiad mi nie wystarczał, także po powrocie do hostelu robiliśmy drugi obiad na dziś i jeszcze jeden na następny dzień do pracy. Gotowanie było nie lada wyczynem ponieważ był to pierwszy hostel, w którym nie było garnków ani sztućców. Gołe palniki i zlew. Choć mieliśmy naszą menażkę, życie nie raz ratowała nam mikrofala, w której przygotowywaliśmy ryż i makaron, a nawet gotowaliśmy wodę (czajnik elektryczny przez 4 tygodnie był zepsuty). Muszę przyznać, że przed przygodą z mikrofalą miałam o takich urządzeniach złe zdanie. Jednak podczas tych kilku tygodni całkowicie zmieniłam o niej mniemanie, naprawdę byłam zaskoczona, iż tyle można dzięki niej zrobić i to w tak krótkim czasie. Podróże kształcą a ja zostałam ekspertem w sprawie kuchenek mikrofalowych ;)
Najczęściej pracowaliśmy również w soboty, za to niedziele umilaliśmy sobie korzystając z uroków Blenheim. Między innymi z malowniczej rzeczki i terenów spacerowych.
Tak minęły nam 4 tygodnie pod namiotem.
Więcej zdjęć:
no a jak rozwiazala sie sprawa z miejscem biwakowym?
OdpowiedzUsuńa chcialam zauwazyc ze zegarek sie troche rozregulowal: u mnie teraz jest 14.03 00.32 ;)
OdpowiedzUsuńtj 15.03 :)
OdpowiedzUsuń