W połowie trasy zmienił się kierowca. Nowy widać bardzo lubił rozmawiać, bo cały czas bełkotał coś jak nakręcony, czasem śmiejąc się do siebie. Trzeba przyznać, że miał o czym, przypadły mu w udziale: Jezioro Taupo,
gorące źródła koło miasta Rotorua, Park Narodowy Tongarino z grupą wulkanów pokrytych śniegiem
oraz stolica Nowej Zelandii Wellington.
Nasz hostel oddalony był od dworca autobusowego spory kawałek, jednak kierowca autobusu i pasażerowie okazali się bardzo pomocni i z łatwością trafiliśmy do celu. Po ulokowaniu się w hostelu postanowiliśmy kupić sobie bilety na prom, na południową wyspę. W Picton – porcie docelowym, chcieliśmy być jak najwcześniej, niestety biletów na 8 rano już nie było, podobnie jak na 17stą i 19stą i to w dodatku na kilka dni na przód. Pan w informacji powiedział nam, że możemy przyjść godzinę przed odjazdem, zapisać się na listę rezerwową i czekać. Ponieważ następny prom był dużo później postanowiliśmy pójść za jego radą. Fakt faktem jednak zaspaliśmy i nie zostało nam nic innego jak popłynąć do Picton o 13.15. Do portu w Wellington dotarliśmy przed czasem.
Nadaliśmy nasze bagaże. Wciąż mieliśmy sporo czasu, więc postanowiliśmy przejść się nabrzeżem.
Wellington jest bardzo ładnie położone w głębokiej zatoce na południowym skraju północnej wyspy. Mimo że to stolica Nowej Zelandii, nie jest największym miastem w kraju. Za to chlubi się swoim artystycznym charakterem i przy okazji ogromną ilością dobrych kawiarni i restauracji. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się gęsto zabudowany pas ograniczony prawie ze wszystkich stron stromymi zboczami.
One też o dziwo są gęsto zabudowane. Wyczytaliśmy, że Welington ma najwięcej na świecie kolejek linowych przypadających na mieszkańca. Po prostu niektóre rezydencje są tak ulokowane, że od ulicy nie ma do nich dojazdu. Dostać się można do nich tylko przy pomocy czegoś w rodzaju widny, czy kolejki linowej.
Spacer nad wybrzeżem tak nas zafascynował, że spóźniliśmy się na wyznaczony abordaż. Przez co musieliśmy poczekać aż wszystkie samochody wjadą na pokład i pan z obsługi przeprowadzi nas na pokład. Nie byliśmy sami, razem z nami czekała jeszcze pani z pieskiem.
Z górnego pokładu promu widok na miasto był jeszcze bardziej imponujący.
Gdy wypłynęliśmy na środek zatoki Wellingtońkiej mogliśmy podziwiać całą panoramę miasta i wybrzeża. Umiejscowienie lotniska w takim terenie jest nie lada wyzwaniem. Tutaj wybrano przestrzeń znajdującą się między głównym lądem a górzystym półwyspem. Główny ląd to są w większości góry, także samoloty lądujące wyglądają jakby wlatywały między budynki, z kolei płynąc promem ma się je nad głową.
Pas startowy zaczyna się i kończy właściwie w wodzie.
Po wypłynięciu na pełne morze wzmogły się fale i wiatr tak, że z pasażerów zajmujących niemal każdy skrawek pokładu widokowego
została tylko garstka. Statek chociaż duży to wznosił się to opadał trafiając na fale. Pogoda tego dnia sprzyjała podziwianiu widoków, świeciło słońce, a gdzieś na połowie trasy wiatr zelżał i zmienił się w orzeźwiająca bryzę. Niektórzy korzystali z promieni słonecznych, my robiliśmy zdjęcia (niestety delfiny, które widziałam zniknęły tak szybko jak się pojawiły) i napawaliśmy się widokami, pełni ciekawości co nas czeka na drugiej wyspie. Kiedy wpłynęliśmy do fiordu (a ściślej zatopionych dolin rzecznych, fiordy są dziełami lodowca) zostaliśmy otoczeni przez urokliwe zielone pagórki łagodnie wynurzające się z gładkiej tafli,
które prowadziły nas do samego portu w Picton. Kiedy dobiliśmy do brzegu była już 17. Zaczęliśmy się rozglądać za autobusem do Blenheim. Z informacji internetowych przewóz osób między tymi dwoma oddalonymi o 30 minut drogi miastami prowadziło co najmniej dwie spółki. Biuro jednej znajdowało się na przystani promowej, ale było zamknięte, jednak udało nam się doczytać z rozkładu znajdującego się w środku, że ostatni autobus odjeżdża o 14. Zaczęliśmy się więc pytać o ten drugi, który według internetu miał być o 18 tyle, że miał jakiś dziwny niezrozumiały dopisek odnośnie terminów jego kursowania. Nikt nie potrafił nam powiedzieć czy dziś właśnie będzie czy nie. Pan z autobusu dowożącego pasażerów z i na przystań powiedział, że jeśli go nie będzie do 18 to go raczej nie będzie. Na Przystanku nie byliśmy jedyni. Siedziały tam już trzy osoby, myśleliśmy więc, że może jednak autobus pojedzie. Kiedy jednak zapytali na czy wiemy jak dostać się do Bleinheim i sąsiednich miejscowości nie byliśmy już tego tacy pewni. Całą grupa postanowiliśmy jednak zaczekać do 18. Autobusu jednak nie było. Pomyśleliśmy o wynajmie samochodu ale większość firm albo była zamknięta albo na tak krótki okres czasu nie chciała nam nic wypożyczyć. Taksówki nawet po rozłożeniu kosztów na 4 osoby wychodziły za drogo. Postanowiliśmy spróbować stopa. Niestety nie mieliśmy szczęścia nawet pomijając fakt, że było nas 4 osoby z pokaźnym bagażem, po prostu wszyscy raczej wracali do Picton niż jechali gdzie indziej. Wpadliśmy na kolejny pomysł, a mianowicie żeby w jakimś hostelu zorganizować dla naszej czwórki transport. Jak zauważyliśmy, każdy hostel tutaj ma swojego busa. Pytaliśmy w kilku, jedni nie mogli, inni nie chcieli jeszcze inni nie mieli czasu, ale w końcu znaleźliśmy kierowcę busa, który na zabrał. O 20 byliśmy już pod hostelem w, którym mielimy zarezerwowany nocleg. Właściciel zapewnił nas też, że jutro będziemy mieli pracę. Czyżby oczekiwanie na nią, przedłużające się w naszym odczuciu w nieskończoność, miało się już kończyć. Wszystko jak w bajce, mogliśmy więc spokojnie rozbić namiot
i położyć się spać.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz