Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




środa, 21 sierpnia 2013

25-26.02 Zdążyć na czas.

 Zrezygnowaliśmy ze śniadania na prymitywnym campingu i pojechaliśmy szukać miejsca piknikowego z prysznicem. O ile to pierwsze znaleźliśmy znaleźliśmy w Byron Bay


o tyle po prysznicach lub przed nimi zostało wspomnienie lub nadzieja. Na śniadanie była jajecznica. W IT dostaliśmy namiar na prysznic, więc tam pojechaliśmy, parking okazał się płatny, ale tylko 60 centów, za to prysznic za darmo - miło było się popluskać.
Niestety te wszystkie poszukiwania, miejsca na śniadanie, prysznica itp. zajęły nam sporo czasu. Przez co zostało nam mało czasu na oddanie wozu i odebranie zamówionego wczoraj. Do przejechania mieliśmy 900 km. Nie pozostało nam nic innego jak cały czas jechać i jechać i jechać.


Ale obiad trzeba jednak zjeść więc zatrzymaliśmy się na naleśniki. Pomysł ich produkcji okazał się dość czasochłonny ale smakowały wybornie.


 Zostało nam jeszcze jakieś 450 km. Tym razem ja prowadzę " krowę" po jakichś 100 km trochę się do niej przyzwyczaiłam. Końcówkę "na dziś" znów pokonuje Jaś. Zatrzymaliśmy się wreszcie na nocleg. Była pierwsza w nocy, a przed nami pozostawało wciąż jakieś 200 km. Wstaliśmy więc o 7, zjedliśmy śniadanie


 i dalej w trasę.
W samym Sydney drogi są pokręcone, a w dodatku niektóre płatne. Trzeba się trochę natrudzić żeby nie stracić fortuny. W końcu udało nam się dotrzeć na lotnisko - miejsce z którego wypożyczamy nowy samochód. Pani dała nam sportową brykę - prawie nówkę za to "że musieliśmy długo czekać w kolejce".
 Parking na lotnisku okazał się bardzo drogi więc od razu rozsiedliśmy się na dwa samochody i pojechaliśmy do drugiej wypożyczalni oddać naszą "krówkę". Mnie przypadł nowy samochód, nawet nieźle się go prowadziło. Jaś wyjechał nieco wcześniej bo miał dotankować, a ja pojechałam na miejsce. Całkiem się rozdzieliliśmy. Pod uwagę nie wzięłam tylko jednej rzeczy, tego że mogę tam nie trafić. Co gorsza nie miałam nawet mapy, ani nie pamiętałam ulicy na której mieliśmy się spotkać. Trudno, jakoś musiałam tam dotrzeć. Wyjeżdżając z lotniska skręciłam na domestic flights - jedyną znaną mi wskazówkę i pojechałam dalej o dziwo droga sama mnie prowadziła prosto do wypożyczalni. Kiedy dojechałam Jasia jeszcze nie było. W końcu oddaliśmy z żalem Campera. I pojechaliśmy do miasta na internet. Trafiliśmy do backpakers'a stylizowanego na dworzec kolejowy, w którym można spać w wagonach, stojących na torach.
Postanowiliśmy zobaczyć słynną operę.


Próbowaliśmy znaleźć jakieś miejsce parkingowe  przy operze, co okazało się niemożliwe, jeździliśmy w kółko i nic. Na szczęście znaleźliśmy w końcu miejsce co prawda przy dość oddalonej katedrze


 ale jednak. Po drodze wstąpiliśmy do słynnych ogrodów botanicznych co prawda na tabliczce napisane było że zmykają o 20.00 (było 3 po ) ale bramka była wciąż otwarta i kusiła żeby wejść. Było kompletnie ciemno ale za to romantycznie. Trochę nam było trudno znaleźć w tej ciemności wyjście, więc skorzystaliśmy z pomocy napotkanego strażnika, który nieco zdziwiony naszą obecnością wskazała nam drogę. Przed operą dzikie tłumy, prawie nie było miejsca. Widać wszyscy mieszkańcy Sydney przyszli spędzić wieczór w tym pięknym miejscu.


Na szczęście ktoś zwolnił jedną ławkę na deptaku i w otoczeniu symboli Sydney wcinaliśmy naleśniki patrząc na wodę,


miasto, most a czasem i operę za nami.

Więcej zdjęć:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz