Ten widok wzbudza ogromny szacunek dla tutejszych mieszkańców, którzy przy pomocy wołów, a głównie własnymi rękami uprawiają tutejsze małe poletka.
W końcu doszliśmy na krawędź kanionu. Widok nie do opisania, nie mieliśmy ochoty iść dalej, nie mogliśmy oderwać wzroku.
Chciałoby się wzbić w powietrze i napawać się tym widokiem bez końca. Jednak mamy do dyspozycji po dwie nogi, więc krok po kroku schodziliśmy w dół. Przystając co chwilę, żeby móc uwierzyć własnym oczom, że to miejsce istnieje na prawdę.
Szliśmy cały czas między skałami, jest tam tak sucho, że nawet kaktusy usychają. Tym bardziej wrażenie na nas zrobił widok oazy na dnie tej pustyni. Wyglądała jak wycięta z innego miejsca. Pełna życia i zieleni, kusząca turkusowymi basenami.
Gdy po długim zejściu w końcu do niej dotarliśmy, wybraliśmy sobie „oborę” na noc – tym razem wyższy standard – podłoga była utwardzona. Chociaż, czy taki wyższy - trzy ściany są bambusowe.
Mimo że nie tak dawno mieliśmy obiad poczuliśmy głód. Wymarzyliśmy sobie świeżutkie naleśniki. Przeszliśmy całą oazę, prawie wszystkie tutejsze „hotele”, ale jedynym daniem jakie oferowały było spaghetti. W końcu zdecydowaliśmy się na nie popijając mate de coca.
Tej nocy spaliśmy jak zabici, przez co dość późno wyszliśmy w drogę powrotną. Słońce około południa pali tutaj niemiłosiernie. Kasia chowała się pod byle kamieniem, robiąc przystanki dłuższe niż droga jaką w tym czasie pokonała, żeby się dostać do kolejnego zbawiennego „cienia”. Mnie dopadła wysokościowa zadyszka, więc szedłem dosłownie stopa za stopą, w rytm oddechu. Po zrobieniu dwóch normalnych rozmiarów kroków pod górę nie mogłem złapać oddechu, a serce mi tak waliło, że prawie chciało wyskoczyć z klatki.
Swoje 5 groszy dorzucały nam również plecaki. Mój był dość mały za to Jasia olbrzymi. Dla kontrastu co chwila mijali nas tubylcy radośnie zbiegający w dół lub wbiegający pod górę albo korzystający z osiołków turyści. Droga powrotna zajęła nam w sumie prawie trzy razy tyle czasu co wczorajsze zejście. Otuchy dodawały nam piękne widoki.
Największą motywacją, żeby iść dalej była nadzieja, że na górze kupimy sobie pyszne, zimne, orzeźwiające lody. Nasze marzenie się spełniło. Niestety inne żeby zobaczyć kondory – nie.
Zdążyliśmy spłukać z siebie kurz i poszliśmy na mszę. Kościoły tutaj są dość smutnym widokiem. Widać, że kiedyś były najwspanialszymi budynkami w miastach. Są ogromne i stoją przy głównych placach. Nadal jako jedne z nielicznych budynków są tynkowane, chociaż te oryginalnie kamienne mają więcej uroku. Jednak tynk z nich odpada, w środku widać, że nie były konserwowane od długich lat. W zdecydowanej większości cały czas są zamknięte, otwierane wyłącznie na msze. Niesamowicie ozdobne, złocone ołtarze i ozdobne figury
kontrastują z bardzo skromną oprawą mszy i małą ilością wiernych.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz