Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




poniedziałek, 4 października 2010

20.09 All Exclusive

Żeby poszerzyć wachlarz naszych doświadczeń, postanowiliśmy spróbować czegoś innego i zabawić się w wielkim kurorcie. Karaiby są chyba najlepszym miejscem na taki sport ;) Wybór jest oczywisty Cancun – ikona czysto komercyjnego podejścia do turystyki. Tysiące hoteli po tysiąc pokoi, gdzie zazwyczaj spędza się dwa tygodnie nie wychodząc poza hotelową plażę, basen, bar i dyskotekę. Coś w sam raz dla nas ;)

Po porannym locie, zaraz po odebraniu bagażu z taśmy pan w uniformie naszego biura podróży spojrzał na nas i od razu krzyknął "czelkoski" i skierował nas do następnego pana stojącego za rogiem. Ten dał nam do wyboru, czy chcemy z nim rozmawiać po hiszpańsku, francusku, włosku, japońsku, czy niemiecku (wybraliśmy to ostatnie, Kasia nawet się nie spodziewała, że tak dobrze zna ten język ;) dodam, że nigdy się go nie uczyła, po czym skierował nas do busa, który miał nas zabrać do naszego hotelu.
Dostaliśmy pokoik na parterze z oknami prosto na morze i wielką iguanę wygrzewającą się w słońcu. 


Od razu poszliśmy się wykąpać.


Błękitnego koloru morza po prostu nie da się opisać, bialutkiego piasku tym bardziej. Woda – gorąca, przesolona zupa pełna pływających gałązek.


Ale te widoki!!!

W hotelu swoje biurko miał też przedstawiciel naszego biura podróży. Zapytaliśmy go więc jakie ma wycieczki w ofercie, przedstawione nam były jednak o 40% droższe niż te znalezione w internecie . Poszliśmy więc na miasto szukać lepszych ofert. Nie musieliśmy nawet szukać, sama nas znalazła ;). Widać mamy napisane na czole TURYŚCI a w zasadzie na ręce, gdyż w Cancun panuje taka zasada, iż każdy gość hotelowy dostaje na rękę coś w rodzaju bransoletki,


której do końca pobytu nie może zdjąć. Takie opaski na ręce od razu przyciągają ludzi oferujących różne wycieczki i pamiątki. Nas zaczepił pan, niby to chcąc nam pomóc w dotarciu na pocztę a tak naprawdę chcący nam sprzedać bilet z wycieczką. Kupiliśmy od razu, bo cena była jeszcze niższa niż w internecie a bilet obejmował wszystko co chcieliśmy zobaczyć. Pocztę oczywiście też znaleźliśmy kierując się jego wytycznymi. 

Co do meksykańskiej poczty to działa inaczej niż nasza. Od mieszkania Ninki najbliższy urząd pocztowy był 3 stacje metra i jeszcze 10 minut na piechotę. My pokonywaliśmy ta drogę dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem zabrakło znaczków i zaproponowano nam żeby przyjść po nie następnego dnia. Na szczęście były. Poczta to instytucja bardzo rzadko występująca, podobnie jak skrzynka pocztowa, w Meksyku nie ma tradycji wysyłania listów i pocztówek, o czym zdążyliśmy się już przekonać szukając kartek okolicznościowych.

Cancun 40 lat temu było wioską z kilkuset mieszkańcami. Teraz mieszka tu milion ludzi. Główny obszar dla turystów tzw. Zona Hotelera (czyt. sona otelera), to wąski pas lądu w kształcie litery U, końcówkami przyczepiony do lądu, wewnątrz wału znajduje się laguna ze słodką wodą. Wzdłuż całego obszaru wypoczynkowego ciągnie się szeroka szosa. Po obu stronach stoi hotel przy hotelu, w większości olbrzymie wierzowce.


Nasz wyglądał przy nich skromnie.


Dojazd do miasta na sposób lokalny to duże colectivo podobne do naszego autobusu, z tym, że przystanki są często tam, gdzie machniesz ręką. Choć może się też zdarzyć, że się nie zatrzyma na wyznaczonym przystanku. Niektóre z nich posiadają naganiacza zapraszającego do środka, który w razie potrzeby wyjaśnia jakim colectivem dojechać do celu. Taka informacja jest na szczęście dostępna w hotelu, ale na pytanie jak się dostać do sąsiedniego miasta bądź interesującego miejsca jest jedna i brzmi "proszę spytać przedstawiciela biura podroży na pewno mają tam wycieczkę". A po spytaniu w biurze otrzymuje się drogą ofertę lub propozycję wynajęcia samochodu. Nawet autobusy kursowe nie są polecane. O colectivo można się dowiedzieć przypadkiem, lub z internetu.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz