Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




niedziela, 19 grudnia 2010

25.10 Pampamarca

Po pysznej jajecznicy na śniadanie, zostawiliśmy bagaże w hostelu i pouczeni wczorajszym autobusem-niespodzianką, poszliśmy na rynek spytać czy nie ma przypadkiem wcześniejszych busów do Pampamarca. Jedni potwierdzali naszą wiedzę, że o 16, dodając że odjazd jest z zajezdni, inni twierdzili, że kolo 13 z Plaza de Concepcion. Postanowiliśmy złapać ten o 13. Poszliśmy jeszcze na chwile skorzystać z internetu, potem po bagaże i czkaliśmy 13, 13.15, 13.30 ... Busy przyjeżdżały i odjeżdżały, niestety wszystkie nie w naszym kierunku. Pojawił się nawet bus, którym wracaliśmy zeszłego dnia z wodospadu. Postanowiliśmy wrócić do kafejki, ale pan właśnie zamykał, a w sąsiedniej mówili że łącze nie działa, w każdym razie zostaliśmy bez neta. Siedliśmy na placu i czekaliśmy, słońce dopiekało. O kolo 15 Jaś sprawdził gdzie jest zajezdnia. Tam oczywiście nie słyszeli o autobusie o 13, ale miał być ten o 16. Obserwowaliśmy ludzi


a ludzie nas, byliśmy atrakcją zwłaszcza dla dzieci, które odwracały się by popatrzeć sobie na dziwne istoty, może z księżyca ;)
Siedząc tak ponad godzinę stwierdziłam, że to strasznie nudne gapić się w chodnik, nie wiem jak ci ludzie to robią. Spotkaliśmy jedna panią, która nawet idąc widocznie się nudziła, bo robiła na drutach.
W końcu ruszyliśmy do zajezdni.



Tam pani chciała nas wcisnąć do autobusu do Tore, w okolicach którego byliśmy wczoraj ale się nie daliśmy.
Czekając dalej obserwowaliśmy biznes pani sprzedającej galaretki


i podróżnych ze smakiem je wcinających. Autobus trochę się opóźnił, ale przyjechał i zaraz wszyscy pchali się do środka by zając miejsca dla siebie i całej rodziny, które później przed odjazdem niektórzy i tak zwolnili.
Koło nas usiadła pani z wnuczkiem. Kupiła dwie galaretki (helatinas) i zajadała z małym, a potem gdy zasnął, również i za niego. Po konsumpcji obowiązkowo plastikowe szklaneczki i łyżeczki lądowały za oknem. Tylko dziewczynka siedząca przed babcią schowała swoje do siatki, wolimy wierzyć ze nie chciała zaśmiecać swojego kraju.
Siedzący obok Jasia wnuczek miał typowe dla tutejszych maluchów czerwone wypieki, tworzące coś w rodzaju strupków na twarzy, czarne kropeczki brudu na rękach i całe połacie czarnego brudu na nóżkach. Miało się wrażenie, że nie widział mydła od dnia narodzin.
Ruszyliśmy asfaltem wzdłuż rzeki, widoki piękne.


Niestety nie długo cieszyliśmy się asfaltem, z jedynego asfaltowego odcinka w okolicy zjechaliśmy w bok i znowu wyboje i ubita droga. Jechaliśmy pod górę i pod górę,


po drodze skręciliśmy do jednej miejscowości i znowu do góry drogą pełna serpentyn. Góry, u podnóża których jechaliśmy niedawno, malały w oczach, aż w końcu zrównaliśmy się z ich szczytami. Samochód podskakiwał radośnie wzbijając w powietrze tumany kurzu, a ja co rusz po dołku czy górce pokonanej przez auto patrzyłam czy nasze leżące na bagażniku dachowym plecaki podróżują dalej z nami czy już wysiadły.
Miejscowości nadal nie było widać zaczęliśmy się zastanawiać jak ci ludzie wchodzili tak wysoko kiedy nie było drogi i dlaczego budują się na takim nieprzyjaznym odludziu?


W końcu pojawiły się domy. Spytaliśmy kierowcy czy to tutaj, ale on uśmiechnął się i powiedział, że nie tu, tylko na górze. I znów pomykaliśmy droga w górę. Minęliśmy jeszcze jedną miejscowość, aż wreszcie ukazała nam się Pampamarca, bardziej schowana przed ludźmi niż samo Machu Picchu. Niestety zaraz okazało się, że dojazd nie jest taki prosty i trzeba najpierw wjechać wysoko do góry a potem ostro w dół żeby tu dotrzeć. Gdy dojechaliśmy było już ciemno. Wysiedliśmy na oświetlonym placu, plecaki dojechały razem z nami. Spytaliśmy kierowcy, który na wygląd miał maksymalnie 17 lat o noclegi. Na wszelki wypadek mieliśmy jednak śpiwory i namiot. Pokazał budynek na wprost. Zaraz zjawił się miejscowy, który stwierdził, że tam jest policja, a nie noclegi i miał racje. Zaprowadził nas ciemnymi, wąskimi, brukowanymi uliczkami wioski, spytał kilka osób czy mają coś wolnego, aż w końcu trafiliśmy do jednego pana prowadzącego „ecoturismo”. Powszechny ubaw sprawiało miejscowym to, iż nie rozumieliśmy tego co próbowali nam powiedzieć. Ulokowano nas w izbie na poddaszu. Wyposażenie stanowiły dwa łózka,


kilka koców z alpaki, stół i mnóstwo dziur wielkości kota, między innymi wokół framug i przy dachu, co powodowało, że w nocy było tam strasznie zimno. Ugotowaliśmy sobie obiad na naszej kuchence gazowej, do której gaz udało nam się kupić w Cusco. Przejrzeliśmy księgę gości, dziwo jeszcze w tym roku była tu niejaka Urszula Żuławska. Wszyscy mile pisali o tym miejscu i gościnności gospodarza, a byli to ludzie z Francji, Belgii, Niemiec, Meksyku, Australii w sumie coś koło 30 osób.
Gospodarz zaproponował nam kilka miejsc do odwiedzenia i radził by udać się tam rankiem bo później robi się strasznie gorąco. Zgodnie z opiniami z wpisów gospodarz był człowiekiem bardzo serdecznym i pomocnym. Ponadto rozmawiając z nim mieliśmy wrażenie, że doskonale władamy hiszpańskim. Rozmawialiśmy o naszych rodzinach, o geografii, społeczeństwie i na wiele innych tematów.

Więcej zdjęć:

1 komentarz:

  1. ten nocnik jest wzruszajacy. w rodzinie byl taki sam tylko zielony.

    ciekawe pytanie - po co oni sie tam osiedlili...
    a co robia? z czego zyja? widzialam jakies poletka, rozumiem ze tez cos hoduja, ale skala wskazuje raczej na uzytek wlasny. maja cokolwiek eksportowego?

    OdpowiedzUsuń