Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




wtorek, 4 stycznia 2011

27-28.10 36 godzin w podróży

Autobus do Cotahuasi z Pampamarca odjeżdżał o 7 rano podobno następny był o 13 jednak wybierając go szanse na złapanie autobusu do Arequipy maleją. To właśnie zmusiło nas do wybrania pierwszego autobusu. Kolejną pozytywną rzeczą, która mogła nas z tego powodu spotkać była szansa na spotkanie kondorów, które także mają w zwyczaju kołować na miastem o tej porze.
Okazało się, że na ten autobus wybiera się również nasz gospodarz. Poszliśmy więc razem na plac z którego odjeżdżał. Lepiej było być tam wcześniej bo ilość wolnych miejsc topniała z minuty na minutę, mając jednak takiego „opiekuna” nie musieliśmy się obawiać, że dla nas ich zabraknie. Siedząc już w busie ciągle spoglądaliśmy na pogodne niebo wypatrując kondorów, jednak nie przylatywały. Ruszyliśmy w dół. Znów mijaliśmy znajome krajobrazy


i miasteczka. Ludzie to wsiadali to wysiadali. Niektórzy jechali do pracy w polu inni opuszczali swoje wioski może na dłużej? Jedna scenka zapadła mi szczególnie w pamięci a mianowicie rodzina żegnająca swoją córkę, matka która zadbała o prowiant dla niej i żegnający ją ze łzami w oczach ojciec. Pomyślałam, że pewnie wyjeżdża gdzieś bardzo daleko. Jej bagaż stanowiły dwa worki. Jeden wypełniony najprawdopodobniej kukurydzą, a drugi kukurydza i ubraniami. Sama scenka pożegnania bardzo mnie wzruszyła.
Po drodze mieliśmy małą awarię samochodu. Kierowca nagle się zatrzymał, zajrzał pod samochód, wyjął pusty worek, na którym się położył, po czym zaczął coś robić pod podwoziem. Zajęło mu to jakieś 15 minut, po czym wsiadł i ruszyliśmy dalej. Na przystanku w sąsiedniej wiosce wsiadło trzech mężczyzn, którzy znali naszego gospodarza podobnie jak pozostałych pasażerów. Byli bardzo gadatliwi i przez całą drogę zabawiali towarzystwo. Kiedy dotarliśmy do Cotahuasi, na placu Conception, z którego odjeżdżały autobusy do Arequipa było już pełno ludzi.


Czekali na autobus z całym swoim dobytkiem.
Kupiliśmy bilety i poszliśmy do naszego hostelu na prysznic, bo mimo iż przy naszym „apartamencie” w Pampamarca łazienka była, a czasem też i woda, to prysznic nie był na jej wyposażeniu. Mając jeszcze kilka godzin w zapasie do odjazdu naszej linii postanowiliśmy skorzystać z internetu. Jednak przerwa obiadowa zmusiła nas do opuszczenia kafejki. Znowu mieliśmy okazję przyjrzeć się ludziom


coraz tłumniej gromadzącym się na placu. W tym samym budynku gdzie mieściła się siedziba naszej linii przewozowej była również kolejna kafejka.


Szybko się do niej przenieśliśmy. Chcieliśmy wrzucić kilka postów na naszego bloga, jednak internet działał tak wolno, że niemożliwe było nawet otworzenie naszej strony. Przykładem może być próbująca przez godzinę otworzyć jakaś stronę kobieta, która siedziała obok nas. Po godzinie zrezygnowała i wyszła. Podobnie jak my.
Poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Obeszliśmy całe miasto i każda jadłodajnia miała swoją specjalność, mówiąc ściślej, serwowała wyłącznie jeden rodzaj potrawy, w 90% był to kurczak z rożna, wyjątkiem było jedno miejsce, którego jednopozycyjne menu obejmowało danie z ryby. Zamówiliśmy więc sobie po ¼ kurczaka z frytkami, zupą i kolą. Kurczak był nawet dobry, za to zupa zawierała wszelkie jego części, których został pozbawiony przed wrzuceniem na ruszt.
Do odjazdu autobusu zostało niewiele czasu, a przynajmniej tak się nam wydawało, bo przyjechał z godzinnym opóźnieniem. Po załadowaniu ludzi i towarów pomknął ubitą drogą



przez pustkowia i pustynie w powrotną drogę do Arequipy.
Gdzieś koło trzeciej w nocy wylądowaliśmy na docelowym dworcu. Na początku mieliśmy plan, żeby w Arequipie znaleźć hostel i trochę się wyspać przed dalszą drogą. Jednak będąc na dworcu sprawdziliśmy autobusy i lepszym rozwiązaniem było złapanie autobusu o piątej rano do Ica, co też zrobiliśmy. Kupiliśmy trochę jedzenia na drogę i czkaliśmy na dworcu na nasz kolejny autobus. Czas na początku leciał powoli, ale w miarę zbliżania się piątej coraz szybciej. W końcu wsiedliśmy do autokaru, który jako miejsce docelowe miał Limę oddaloną o jakieś 12h, ale za to nie miał ubikacji. Autobus szybko się zapełnił i znowu mijaliśmy znane nam krajobrazy


i podziwialiśmy ocean. W ramach braku ubikacji kierowca zrobił nam wszystkim obowiązkową 30 min. przerwę w małym „zajeździe” położonym nad oceanem.



Większość pasażerów skorzystała tam z posiłku, nam wystarczyła tutejsza toaleta. Dostarczyła nam ona niezłej rozrywki, była to wersja pustynna – sedesy bez spłuczek, reszta wrażeń nie do opisania...
Do Ica dotarliśmy późnym wieczorem. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do wybranego wcześniej hostelu. Na miejscu okazało się, że nie ma ciepłej wody ani internetu i jest stosunkowo drogi. Postanowiliśmy więc poszukać czegoś w okolicy. Wkroczyliśmy przy tej okazji całkiem nieświadomie w „zona peligrosa” czyli niebezpieczna strefę, o czym poinformowali nas uczynni mieszkańcy. Po drodze znaleźliśmy biuro podroży, które zaraz zorganizowało nam nocleg w hotelu z ciepłą wodą i internetem i tam się zatrzymaliśmy. Przy okazji dowiedzieliśmy się o atrakcjach okolicy. Poszliśmy na obiad do pobliskiej restauracji gdzie obsługiwał nas żądny wiedzy kelner, który bardzo chciał nauczyć się kilku polskich zdań, które doskonale znał już w innych językach. Po kolacji wróciliśmy do hotelu gdzie do snu „przygrywał” nam uliczny bębniarz.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz