W Santiago nie mieliśmy żadnej rezerwacji noclegu, zaczęliśmy więc myśleć o jakimś miejscu do spania. O dziwo od razu naszym oczom ukazała się informacja turystyczna, która w dodatku była otwarta, a siedzący za biurkiem pan biegle władał angielskim! Zaraz nam wszystko po kolei zorganizował: taksówkę, przechowalnię bagażu, nocleg. Z tym ostatnim było najgorzej ponieważ wszystkie hotele i hostele z powodu trwających wielu konferencji nie miały wolnych miejsc. Ale nasz miły pomocnik z tym też sobie poradził, znalazł nam prawdopodobnie jedyne wolne miejsce w Santiago de Chile za uczciwą cenę. Był to co prawda dormroom (pokój wieloosobowy) ale za to ze śniadaniem i nam to wystarczało. Na odchodne ów człowiek zdradził nam, iż co prawda urodził sie w Chile, ale większość życia spędził z rodzicami w Stanach. Jednak zatęsknił za krajem i wrocił tu uczyć angielskiego w szkole, ta praca mu nie odpowiadała i w końcu znalazł tą wymarzoną - w informacji turystycznej na lotnisku. Trzeba przyznać, że taka praca z ludźmi to rzeczywiście jego powołanie. Rano po śniadaniu poszliśmy oglądać miasto, bo kolejny samolot mieliśmy mieć wieczorem. W centrum zobaczylismy kilka ryneczków,
Wszędzie pełno zieleni i zakochanych par, w koncu zaczęła się wiosna. Poczuliśmy się dziwnie widząc tyle drzew i kwiatów po pustynnych pejzażach Peru. Być może dla tego Chile bardzo nam się spodobało.
Nie odmówiliśmy sobie też podziwiania panoramy masta z góry. Punkt widokowy znajduje się na Cerro San Cristóbal. Można się tam dostać na piechotę albo kolejką linową. My podobnie jak Jan Paweł II (patrz: Więcej zdjęć) wybraliśmy tą ostatnią.
Na szczycie umiejscowione było ozdobione kwiatami sanktuarium Maryjne, taras widokowy i sklepy z pamiatkami. Panorama była piękna, tyle że powietrze było mało przeroczyste i miasto nie ukazło się nam w całej okazałości.
Takie są uroki smogu.
Na wzgórzu widokowym ulokowane jest ZOO, do którego można również wjechać kolejką albo wejść na piechotę.
Dużym zaskoczeniem były dla nas ceny, które w tutejszej walucie za najprostsze produkty liczone były w tysiącach i setkch tysięcy peso.
Wszystko za tysiąc peso i więcej.
Wieczorem z powrotem pojechaliśmy na lotnisko aby zdążyć na lot o 22.00 do Aucland w Nowej Zelandii. Odebraliśmy bagaże z przechowalni i ustawiliśmy się grzecznie w dlugą kolejkę do odprawy. Kolejka poruszała się niewiarygodnie wolno.
Po jakiś 30 minutach doszły nas urywki dziwnej wiadomości, że lot jest przełożony na kolejny dzień na 12 w południe.
Nie bardzo chciało nam się wierzyć w szeżącą się plotkę kolejkową, bo po pierwsze kolejka obsługiwała dwa loty do Aucland i Sydney, a poza tym posuwała się dalej. Dopiero gdy tą wiadomośc po hiszpańsku oznajmiła poprzedzającym nas kolejkowiczom stewardessa nie mieliśmy wątpliwości. Obsługa widocznie nie była przygotowana na taką ewentualność i na początku nie bardzo wiedziała, co z nami zrobić, co chwila otrzymywaliśmy sprzeczne informacje, swoje też dołożyła mała ilość dobrze mówiących po angielsku członków obsługi lotu. Po 30 minutach ponoć zaczęto rozdzielać przydziały na nocleg ponoć bo ich jeszcze nie rozdzielano. Wysłano wszystkich na kolację.
Kiedy wróciliśmy część osób miala już przydział i po kilkunastu minutach biegania między obsługującymi i dopytywania się, my też mieliśmy. Dano nam świstek papieru. Kiedy wszyscy mieli swoje świstki na mieszkanie i transport, dumnie zwane voucher'ami, stewardessy zaczęły je zabierać z powrotem i wszyscy przerzucili się pod biuro taksówek. Tam kolejka tak długa jakby odwołano większość lotów. Stewardessy miały pliki voucherów w rękach, a pani w okienku nieustannie wklepywała dane kolejnych pasażerów i drukowała bilety. Pracowała na prawdę jak maszynka, a kolejki w ogóle nie ubywało. Niektóre stewardessy ciągle dostawały nowe partie voucherów przedłużając czas oczekiwania. Razem z pasażerami z naszej grupy zaczęliśmy się niecierpliwić, bo nasza stewardessa nie miała siły przebicia i wszyscy wpychali jej się przed nos, a myśmy czekali, kolejne godziny mijały. Jeden z pasażerów słusznie zauważył, że dawno doszedł by do hotelu na piechotę. Czekanie na bilet na taksówkę trwało już ze 2 godziny, kiedy w końcu nasza stewardessa stała się asertywna i dopchała się do okienka, było to o tyle proste, że nikogo poza nią już w kolejce nie było. Osoby z naszej grupy zdążyły się porozkałdać po wszelkich dostępnych miejscach wokół biura taksówek, ławek nie było, więc okupowali wóżki na bagaże, wejście na schody ruchome itd. Potem pani z dumą trzymała nasze kwity na transport i prowadziła nas gęsiego do postoju taksówek. Jej asertywność stała się zdumiewająca, na nasze pytania i prośby o wyjaśnienie sytuacji nie odpowiadała. Gdy doszliśmy na postój zebrała wszystkich w kółeczku i powiedziała, że wszystkie taksówki się rozjechały i musimy poczekać aż wrócą. Dawno minęła północ, wszyscy byliśmy zmęczeni, zniecierpliwieni, poddenerwowani ciągle dochodzącymi do nas nowymi, sprzecznymi informacjami. Wiadomość o kolejnym nie wiadomo jak długim oczekiwaniu obniżyła morale, jednak szybko postanowiliśmy obrócić wszystko w żart. Pomogło bo po minucie zaczęły podjeżdżać szeregiem taksówki, także w kilka minut wszyscy siedzieliśmy luksusowo w taksówkach. Kiedy dotarliśmy wreszcie do hotelu była już pierwsza w nocy, na korytarzu przy recepcji spotkaliśmy wszystkich z lotniska. Przy recepcji oczywiście zamieszanie i długa i szeroka kolejka. Jeszcze tylko kilka papierków i dostaliśmy swój apartament.
Rano po śniadaniu znów cały samolot taksówkami wrócił na lotnisko.
Tym razem obyło się bez niespodzianek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz