Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




niedziela, 13 lutego 2011

5-7.11.2010 Kia Ora Auckland

Po długich godzinach lotu nad Pacyfikiem, gdzie za oknem nic nie było widać poza niebem i wodą, nagle ukazał nam się ląd.


Wyglądał bardzo przyjaźnie, każdy metr był soczyście zielony, co kawałek przecięty rzeką. Lądowanie przebiegło pomyślnie i jeszcze tylko kontrola celna i witaj Auckland.


Nas na szczęście nie dotknęła szczegółowa kontrola, czyli pokazywanie wszystkiego co się ma w walizce, widać nie wyglądaliśmy zbyt podejrzanie i rzeczy które mieliśmy wypisane w deklaracji wjazdowej nie przeraziły oficerów Biosecurty. Zadano nam tylko kilka szczegółowych pytań co do wymienionych przedmiotów, buty i namiot kazano pokazać. Zabrano tylko namiot do neutralizacji w nieznanym kierunku, po kilkunastu minutach oddano go nam w całości w okienku po drugiej stronie.

Trochę byliśmy zdziwieni, że nie przechodziliśmy przez żadne biuro imigracyjne, które by pytało nas o wizę z pozwoleniem na pracę. Przy odprawie granicznej do paszportu wbito nam tylko zwykłą małą pieczątkę z jakimś niezrozumiałym szlaczkiem. Najwyraźniej mają tu odmienne zwyczaje niż w innych krajach. Trochę nam to było nie w smak, bo to kolejna sprawa do załatwienia w poniedziałek.

Do hostelu miał nas zawieźć autobus zapewniający komunikację między lotniskiem, a centrum miasta. Na specjalnej tablicy wyświetlany był czas jaki pozostał do przyjazdu autobusu. Licznik odliczył do zera, po czym zaczął liczyć znowu od 15, a autobusu nie było. Gdy już przyjechał kierowca okazał się niezwykle komunikatywny i pomocny, wskazał nam przystanek, na którym mieliśmy wysiąść.

Lokalizacja hostelu byłaby idealna dla miłośników kuchni orientalnej, najbliższy sklep to chiński supermarket, a naprzeciwko niego był mały sklepik hinduski. Poza tym nic, gdzie moglibyśmy się w pełni zaopatrzyć.

Przesunięcie czasu między Polską a Nową Zeladnią to 12 godzin, Nowa Zelandia jest jednym z pierwszych krajów, który wita każdy nowy dzień. Na szczęście my lecieliśmy z przeciwnego kierunku i przystosowanie do nowej strefy czasowej nie było trudne. Następnego dnia rano dzwoniliśmy do domów, żeby złapać nasze rodziny zanim pójdą spać.
W dalszym planie był zwiad po mieście. Poza zapoznaniem się z nowym miejscem chcieliśmy zrobić zakupy. Artykułem pierwszej potrzeby okazała się kolejna przejściówka, ponieważ gniazdka i wtyczki w Nowej Zelandii maja inny standard od amerykańskich, chilijskich, angielskich i wszelkich europejskich. Drugim artykułem pierwszej potrzeby okazał się telefon, ponieważ ten kupiony w USA nie działał w tym zakresie i można go było używać jedynie jako budzik. Oczywiście szukaliśmy najprostszego działającego modelu bez simloka. Z tym pierwszym było trudniej za to z simlokiem nie było problemu, gdyż telefony prepaidowe ich nie mają, to znacznie ułatwiło nam sprawę. Jeszcze tylko założenie konta bankowego i mogliśmy zacząć zwiedzanie miasta.
Dzielnica portowa wybudowana jest w nowoczesnym stylu jednak można tam znaleźć powiew starości.


Nad miastem góruje Sky Tower – wieża widokowa.


Panoramę miasta można podziwiać z jej wnętrza, a także chodząc na zewnątrz po jej dachu, będąc tylko przypiętym linami. Takie „pompujące adrenalinę”pomysły spotykamy tu na każdym kroku, w końcu Nowa Zelandia to kolebka wszelkich sportów ekstremalnych. W środku tego budynku przywitała nas ekstremalnie duża choinka,


pierwszy powiew Bożego Narodzenia, który spotkaliśmy.
Będąc w centrum skorzystaliśmy z dobrze zaopatrzonego supermarketu. Poczuliśmy się jak w domu. W takich momentach doceniamy, że Polska to bardzo rozwinięty kraj, gdzie można przebierać we wszystkich produktach według swego gustu.
W niedzielę postanowiliśmy pójść do tutejszego Zoo, żeby przywitać ptaszka Kiwi. Pogoda była wprost wymarzona. W parku przed wejściem do Zoo przywitały nas kury.


Jeszcze tylko bilety i już byliśmy w środku. Może za sprawą wiosny,


roślinności


a może jeszcze czegoś innego to ZOO wydało nam się całkiem inne od dotychczas widzianych. W każdym razie bardzo przypadło nam do gustu. Ptaszka Kiwi trudno było jednak dostrzec bo prowadzi on nocny tryb życia i w pomieszczeniu gdzie przebywał panowały zupełne ciemności. Mrok rozświetlały nieco promienie podczerwieni, tak że można było dostrzec cień przebiegającego kiwi.



Ptaszki rozgrzebywały ziemię w poszukiwaniu pokarmu i właśnie ten dźwięk ziemi uderzającej w szybę był najlepszym dowodem na to, iż są tam obecne.
Zwierzętami, które przyciągały uwagę większości ludzi były też orangutany. Jeden z nich zgłębiał, ku uciesze publiczności, tajemnice ludzkiego buta.


Nam najbardziej podobały się ćwiczące jogę flamingi.


Nowa Zelandia była pierwszym na naszej trasie krajem, w którym internet w większości hosteli jest płatny i do tego drogi jakieś 7-8 zł za 15- 30 minut. Czasem sprzedają go również na megabity i wtedy trzeba zapomnieć o wielobitowych danych, to znacznie utrudnia pisanie bloga;)
My na szczęście znaleźliśmy ofertę 24h za jakieś 18 zł i to nie limitowanego. Dzięki temu nadrobiliśmy nieco nasze zaległości z Peru.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz