Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




niedziela, 13 lutego 2011

8-13.11.2010 Światowa stolica kiwi

Wszystkie formalności jakie przychodziło nam tutaj spełniać okazywały się bardzo proste.
Po pierwsze dowiedzieliśmy się od poznanych w hostelu Niemców, że wizę na pracę oni mają wbitą w paszport. Zajrzeliśmy do naszych i okazało się ku naszemu zaskoczeniu, że ten szlaczek który maznął pan przy odprawie paszportowej po dłuższej analizie kryptograficznej układa się w cztery litery: WORK, czyli praca. Także jedną rzecz mieliśmy z głowy. Sobotnie zakładanie konta trwało nie więcej niż 10 minut, wymagało wyłącznie jednego naszego dokumentu i po dwa podpisy i już mieliśmy aktywne konto, dostęp przez internet i zamówione karty bankomatowe.
Ostatnią rzeczą z serii formalności niezbędnych do podjęcia pracy jest odpowiednik naszego NIPu. Żeby go uzyskać wystarczy pójść na pocztę z formularzem, który dostaliśmy w recepcji hostelu. Tam pracownicy kopiują nasze dokumenty i wysyłają wszystko do urzędu podatkowego, za darmo!!! Potem wystarczy zadzwonić na darmową infolinię i spytać o nadany numer, dokument potwierdzający nadanie numeru wysyła urząd na każdy adres, nawet polski.
Mając wszystko załatwione mogliśmy przystąpić do sedna sprawy – szukania ofert. Dzwoniliśmy na numery znalezione w internecie. Co telefon to albo ogłoszenie nie aktualnie, albo zadzwońcie za tydzień, albo że bez samochodu to nie, nic. Tylko jakiś Hindus umówił się z nami na rozmowę, na której się dowiedzieliśmy, że jak podpiszemy z nim umowę to będziemy musieli czekać aż zbierze 10 innych osób i wtedy zaczniemy, kiedy to będzie nie wiadomo. Trochę poczuliśmy się zawiedzeni, gdzie ta Nowa Zelandia, w której non stop poszukują kogoś pracy.
Jeszcze będąc w Chile zapisaliśmy się do listy oczekujących na pracę w stolicy kiwi – Te Puke, po telefonie pani powiedziała, że skoro już tyle czasu jesteśmy na liście, to na pewno jesteśmy wysoko, aktualnie nie ma dla nas pracy, ale na dniach będzie. Na bezrybiu i rak ryba. Spakowaliśmy więc nasz dobytek i pojechaliśmy. Za taką decyzją przemawiało też to, że jest to swoiste zagłębie, na małym obszarze znajduje się spora ilość sadów i dzięki temu powinno być łatwiej znaleźć pracę. A przynajmniej tak zapewniali nas wszyscy.
Droga wiodła między zielonymi wzgórzami


i łąkami, na których pasło się bydło


i owce. Dobrze, że trasa była mila oku bo darmowy internet na pokładzie, na który liczyliśmy nie działał, podobno wyjątkowo ;) Po kilku godzinach byliśmy na miejscu.
Większość hosteli w miejscach prac sezonowych oprócz swojej podstawowej funkcji mieszkalnej zajmuje się również pośrednictwem pracy. Często wygląda to tak, iż bez odpowiedniego hostelu pracy się nie dostaje, a rezygnacja z noclegu w nim jest równoznaczna z wypowiedzeniem.
Po przyjeździe do hostelu poinformowano nas, że na plantacjach grasuje bakteria i wszystkie sady są zamknięte do momentu zakończenia badań rządowych i wydania przez niego decyzji. Tak więc nie pozostało nam nic innego jak czekanie. Właścicielka hostelu zapewniała nas, że lada dzień praca będzie i wszyscy ruszą na zrywanie kwiatów kiwi. Rozstawiliśmy więc nasz namiot, zrobiliśmy zakupy, przy okazji zwiedzając okolicę.


Oczekując na pozytywne informacje postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę na plażę. Padło na Mount Maunganui. Następnego dnia rano złapaliśmy więc autobus. Pogoda była raczej deszczowa, ale na miejscu na szczęście nie padało. Wydmy przed plażą żółciły się od łubinów i innych kwiatów.


Poszliśmy na spacer brzegiem oceanu.
Co rusz na plaży znajdowałam przepiękne muszle,


które wrzucałam do torebki. Były takie śliczne, ze nie mogłam przestać ich zbierać. Nigdzie dotąd nie widziałam takich muszelek!!!


Po powrocie do Te Puke czekała na nas informacja o pracy przy awokado, niestety tylko na dwa dni i to dla kilku dziewczyn, najlepiej z samochodem i 4 chłopaków (dodam, że w hostelu było około 40 osób szukających pracy). Zapisaliśmy się na listę i coraz częściej myśleliśmy o winnicach na wyspie południowej. Na osłodę oczekiwania upiekliśmy ciasto na deser i przenieśliśmy się do pokoju w domu obok. Był to powiew luksusu po kontrolowanej przez kamerę zatłoczonej i brudnej kuchni i łazienkach dla mieszkańców vanów, namiotów i pokoi wieloosobowych. Cisza, spokój porządek, prawie jak w domu.
Przed opuszczeniem Te Puke chcieliśmy jeszcze odebrać kartę bankomatową dla mnie. Tu należy się wyjaśnienie, otóż będąc jeszcze w Auckland, zaraz po założeniu konta zamówiliśmy dwie karty bankomatowe. Przy pierwszej próbie ich odebrania okazało się, że moją wyrobiono dla Jasia. Zamówiliśmy kolejną podając jeszcze raz moje dane i prosząc żeby wysłano ją do Te Puke. Pani w okienku powiedziała, że tym razem wszystko będzie w porządku i że w poniedziałek mogę ją odebrać. Mimo iż była sobota postanowiliśmy spróbować, tym bardziej, że byliśmy już zdecydowani opuścić wyspę północną na rzecz południowej. O dziwo karta była, ale tym razem na numer Jasia, ale z moim nazwiskiem. Po upewnieniu się, że nie będę mieć kłopotów z wypłacaniem gotówki wzięliśmy ją, żeby uniknąć kolejnych formalności. Ach te banki.

W sobotę wieczorem poszliśmy na msze w tutejszym kościele. Nawet się nie spodziewaliśmy, że czeka nas tam ludowe przedstawienie, otóż wniesienie darów odbywało się przy śpiewach maoryskich (lub hawajskich) do tego kilka dziewczynek tańczyło coś w rodzaju hawajskiego tańca w rytm śpiewanych pieśni.


Wykonanie i pomysł pierwsza klasa, nawet ksiądz był zafascynowany do tego stopnia, iż wyjął spod sutanny komórkę i zrobił kilka zdjęć. Następnego dnia spakowaliśmy nasz dobytek, dwa kartoniki z muszelkami, wzięliśmy na drogę kilka kiwi, które leżały w kartonach do użytku ogólnego dla mieszkańców hostelu i ruszyliśmy w drogę.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz