Jak zwykle pierwsze kroki skierowaliśmy do i-site. Tu się należy Nowozelandczykom wielka pochwała. W każdym większym mieście i przy każdej większej atrakcji jest państwowy punkt informacyjny. Dla turysty to jest na prawdę bardzo użyteczne. Nikt nie wciska Ci na siłę swojej „jedynej i najlepszej” oferty. Można tu obiektywnie zapoznać się z wieloma konkurencyjnymi opcjami, dowiedzieć się także o możliwościach darmowego - na własną rękę - odwiedzenia różnych miejsc.
Zasięgnęliśmy informacji o krótszych i malowniczych szlakach w okolicy. Wybraliśmy dwa z nich. Po krótkim marszu jednym okazało się, że remontują jego nawierzchnię. Pierwszy raz widzieliśmy specjalne narzędzia używane do tego celu, między innymi samobieżną taczkę.
Szlak wywiódł nas wysoko ponad drzewa, skąd był wspaniały widok na drugą stronę doliny.
Na końcu zaś znajdował się mały wodospad.
Drugi szlak z kolei prowadził niekończącą się liczbą drewnianych schodów, to w górę, to w dół, do ogromnego wodospadu Devils Falls. Był imponujący, ogromna ilość wody, spadała z kilkuset metrowej wysokości rozpryskując się wodnymi pióropuszami tworzonymi przez wiatr oraz wystające półki skalne.
Gdy zeszliśmy na dół od razu wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na wschód, aby zamknąć naszą pętlę. W Christchurch udało nam się znaleźć dość tani kemping blisko lotniska, gdzie oddawaliśmy nasz samochód i odbieraliśmy kolejny.
Wieczorem poszliśmy do kościoła. Jak to zwykle bywało w innych miejscach ktoś znów nas zagadnął po mszy widząc, że jesteśmy gośćmi. Tym razem była to przesympatyczna starsza zakonnica. Zaprosiła nas na poczęstunek pożegnalny przygotowany dla księdza, który zmieniał parafię. Przedstawiła nas też małżeństwu, które odwiedzało Polskę. Byli tam na ślubie swojej kuzynki. Stwierdzili, że Polska jest bardzo podobna do Nowej Zelandii i równie ładna, co w ustach kiwi (tak o sobie mówią Nowozelandczycy) jest wielkim komplementem ;) Po tej krótkiej i bardzo milej rozmowie chcieli nas gdzieś podwieźć a nawet zaprosić na kolację. Trzeba przyznać, że ludzie są tutaj niezwykle mili i gościnni. My jednak spytaliśmy tylko o najlepszy punkt widokowy na miasto. Mamy takie skrzywienie, że miasta najbardziej nam się podobają w wersji panoramicznej najlepiej widziane z góry. Oczekiwaliśmy skomplikowanego opisu. Jednak usłyszeliśmy tylko następną uliczką w lewo i cały czas prosto, prosto, prosto. Podziękowaliśmy im serdecznie i pojechaliśmy. Droga prowadziła nas przecinając całe miasto,
przed sobą ciągle widzieliśmy górę, na którą polecono nam się wspiąć. Historię tych idealnie prostych ulic, nie przejmujących się ukształtowaniem terenu wyjaśniła nam nasza ciocia. Mianowicie w czasie zasiedlania tego terenu, ludzie organizujący przeprawy na antypody sprzedawali działki jako kwadraty na kartce. Nie biorąc pod uwagę, czy dany kawałek ziemi jest płaski, czy jest na stromej górze. Tak też potem poprowadzono drogi. Opuszczający Anglię byli stawiani w sytuacji bez możliwości wyboru działek, nie wiedzieli jaki teren na nich czeka. Często był to gęsty busz, który metr po metrze, rok po roku karczowali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz