Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




poniedziałek, 6 czerwca 2011

24-25.01 Do wulkanów Tongariro

To była nasza pierwsza noc w samochodzie kempingowym. To duża wygoda, że nie trzeba szukać suchego i płaskiego miejsca ani rozkładać namiotu. Jednak w środku było dość ciasno i materace, z których składało się łóżko nie pasowały zbytnio do siebie, przez co było między nimi spore luki, w które wpadało się przez sen. Dużo czasu oszczędzaliśmy też przez to, że rano wystarczyło odsłonić wszystkie okna, każde wyposażone było w specjalną firankę, zrzucić całą pościel i materace w jedno miejsce i można było ruszać. Jak zwykle na ostania chwilę opracowywaliśmy trasę na kolejne 4 dni, do oddania samochodu w Auckland. Miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić starczyłoby na dwu tygodniową wycieczkę. Wybraliśmy takie, jakich nigdzie indziej, w żadnym kraju, nie będziemy mogli zobaczyć i które są najbardziej charakterystyczne dla Nowej Zelandii. Padło na wulkan Tongariro, na którym widzieliśmy śnieg jadąc na południe, jezioro Taupo i okolice Rotorua z gejzerami i wioskami maoryskimi.
Jak refren powtarza się na naszej trasie przeprawa promowa


z Picton do Wellington - jedyny sposób, żeby przedostać się z południowej wyspy na północną. Po opuszczeniu promu chcieliśmy odwiedzić wujostwa, jednak już wcześniej dali nam znać, że ich nie będzie. Postanowiliśmy, że mimo to zostawimy dla nich coś w podziękowaniu za gościnę. Przejeżdżając przez Blenheim, gdzie spędziliśmy dwa miesiące, wstąpiliśmy do sklepu i kupiliśmy butelkę wina z naszej winnicy i jakieś słodkości. Całą drogę zastanawialiśmy się gdzie schowamy prezenty, żeby tutejsze ulewy i wichury im nie zaszkodziły. Nie wiedzieliśmy też czy furtka do ogrodu wujostwa będzie otwarta. Ku naszemu zaskoczeniu była otwarta! A w domu słychać było czyjeś głosy!? Okazało się, że wyjazd wujostwa się opóźnił,także mogliśmy podziękować im osobiście. Ciocia wypytywała nas o to co zobaczyliśmy i planujemy zobaczyć. Wyściskała nas na pożegnanie i zaproponowała, żebyśmy pojechali dalej trasą widokową przez góry. Widoki niesamowite!!! Zupełnie inne od tych jakie stąd się rozciągały w bożonarodzeniową noc w świetle księżyca.


W ramach oszczędności korzystaliśmy z możliwie darmowych noclegów, najlepiej z wodą. Listę takich miejsc dostaliśmy w i-site. W okolicy, w której byliśmy, takich miejsc było mało. Jednak zdecydowaliśmy się skorzystać z jednego z nich. Opis głosił, że 30 km na północ od pewnej miejscowości należało skręcić w prawo. Dodatkowa informacja była mniej zachęcająca – 15 km po drodze utwardzonej. Więc wyobraziliśmy sobie, że to oznacza, że kemping będzie 15 km od głównej trasy. Nic bardziej mylnego. Jechaliśmy 20 kilometrów i nadal szosa była asfaltowa. Co jakiś czas były drogowskazy kierujące na nasze miejsce. Inaczej dawno byśmy zawrócili. Po drodze zrobiło się ciemno, przejeżdżaliśmy przez różne wąwozy, osuwiska, co jakiś czas z zainteresowaniem patrzyły na nas oposy,


albo przebiegały przed samochodem zające. Droga ciągnęła się w nieskończoność. Po ponad 30 km upewniliśmy się, że jedziemy dobrą trasą. W poprzek drogi przed nami pojawił się płot. Opis dojazdu ostrzegał nas o tym, zawierał instrukcję, że należy wpisać się do księgi umieszczonej przy bramie, przejechać przez prywatną działkę i zamknąć za sobą wszystkie bramki. Po kolejnych długich 5 kilometrach po nierównym trakcie leśnym droga się skończyła. Widać było tylko jakiś opuszczony budynek, kilka ścieżek biegnących w las i sporą polanę. Po wyjściu z samochodu i na ile było to możliwe ciemną nocą dokładnym przeczesaniu działki, udało nam się znaleźć drewniany klopik i kurek z wodą. Nie chciało nam się wierzyć, że przejechaliśmy prawie 40 km tylko dla tych dwóch urządzeń. Ale cóż, stało się. W takim miejscu bezchmurna noc jest czymś zjawiskowym.


Nasz aparat mimo swej najwyższej klasy ;) uchwycił niestety tylko dwie spośród milionów gwiazd oświecających niebo, prawie 40 km od najbliższego nagromadzenia świateł. Za to mogliśmy na nie patrzeć do woli z naszego samochodu z przeszklonym dachem.

Rano obudziło nas piękne słońce i mogliśmy w pełni podziwiać piękno tego miejsca. Była to polana otoczona drzewami, z dwóch stron oblewana rzeką płynącą w głębokim korycie kilkadziesiąt metrów niżej. Cała łąka mieniła się tysiącami kolorów, od promieni słońca rozszczepianych na kropelkach rosy.


Skorzystaliśmy z infrastruktury dostępnej na naszym polu kempingowym


i ruszyliśmy z powrotem w kierunku głównej szosy. Naszym oczom ukazał się cudowny krajobraz trudno było uwierzyć, że poprzedniego wieczora go mijaliśmy. Wielkie czarne pustki w dzień okazały się być malowniczymi dolinami wijącej się rzeki. Przypadkowo znaleźliśmy się w krainie wapiennych gór, które jak się później dowiedzieliśmy, są dość popularną atrakcją turystyczną.


Jednak naszym celem na ten dzień był trekking (czyli wędrówka po wyższych partiach gór) wokół wulkanów w masywie Tongariro.


Poza tym, że nigdy nie widzieliśmy wulkanu z bliska, do odwiedzenia tego miejsca zachęciła nas opinia o nim jako najładniejszej trasie jednodniowej na świecie, całość około 7h. I rzeczywiście miała w sobie jakiś niezwykły urok, bardzo miłą oku harmonię.


Niestety jeśli chce się ją przejść całą trzeba doliczyć drugie tyle żeby jeszcze wrócić po samochód lub złapać kursujący pomiędzy końcami trasy autobus, który podwiezie nas do auta. My nie mieliśmy na tyle czasu, żeby ją przejść choć w jedną stronę, więc zakończyliśmy naszą przechadzkę gdzieś w połowie trasy koło wodospadu. Trasę stanowiło delikatnie wznoszące się wypłaszczenie szerokie na około kilometr ograniczone z dwóch stron górami, przy czym jeden łańcuch to stroma łąka, drugi z kolei był łysą skałą wulkaniczną o niesamowitych kształtach. Na wprost górował nad całością masyw wulkanu. Jego szczyt był wtedy całkowicie zasnuty chmurami, także trzeba było sobie wyobrażać gdzie się znajduje.


Po drodze widać było dawno wygasłe bomby wulkaniczne wyrzucone z wulkanu przy ostatniej erupcji. Dolina okazała się również "zagłębiem pumeksowym" dostępny był on w różnej formie i wielkości.


Wzdłuż trasy płynął żwawym nurtem strumyk.


Czasem droga wiodła po specjalnym podeście nad terenami podmokłymi na których rosły ciekawe rośliny. Jednym słowem krajobraz zupełnie odmienny od tego co do tej pory widzieliśmy. W drodze powrotnej mieliśmy piękny widok na dolinę a wulkan na chwile ukazał nam swe oblicze. Całej scenerii dodawało uroku zachodzące właśnie słonce.



Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz