Wstaliśmy rano jak tylko otwarto park a dokładniej toalety ;). Ten dzień był przeznaczony na poznanie kultury rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii - Maorysów. Kolega Maorys, który z nami pracował w winnicy stwierdził, że Maorysi to jedyny naród będący kolonią brytyjską, który nie przegrał wojny. Długie i krwawe walki nie mogły znaleźć rozstrzygnięcia, więc podpisano pokój w słynnym traktacie z Waitangi, jednak w późniejszym okresie kolonizatorzy mieli znaczącą przewagę społeczną i do równouprawnienia było daleko. Także dopiero ostatnio oficjalnie zaczęło się mówić o kulturze maoryskiej i ją rozpowszechniać. Nawet sami Maorysi wydają się być tym zaskoczeni. Ja miałem wrażenie, że ta rekultywowana tradycja jest dla nich też czymś sztucznym i robionym wyłącznie na pokaz dla turystów. A jej elementy są na prawdę ciekawe. Między innymi przywitanie przez dwukrotne wzajemne dotknięcie się nosami, albo charakterystyczny styl rzeźb.
Mieliśmy cały plik broszur i książeczek opisujących atrakcje organizowane w zrekonstruowanych wioskach maoryskich, jednak 90% to były wieczorne festyny za 100 dolarów, pomijając to, że odstraszała nas cena, to popołudniu musieliśmy być w Auckland, żeby oddać samochód. W końcu znaleźliśmy coś co nam bardziej odpowiadało. W mieście Rotorua znajduje się park Te Puia, postanowiliśmy sprawdzić co się tam kryje. To miejsce też przerosło nasze oczekiwania. Znajdowała się tam replika wioski w jakiej żyli ludzie kilkaset lat temu.
Z chatkami, dołem do przygotowywania Hangi, czyli tradycyjnego dania pieczonego w ziemi na gorących kamieniach.
I inne sprzęty niezbędne dla życia wioski.
Ponadto na terenie parku były gejzery, gorące błota i wrzące źródła pod wieloma względami ciekawsze niż te, które widzieliśmy poprzedniego dnia,
choć nie tak kolorowe.
Jest też miejsce gdzie można oglądać jak potomkowie pierwszych mieszkańców wykonują rzeźby, albo ozdoby z trawy.
Kolejną atrakcją jest Kiwi House, gdzie w ciemnościach w poszukiwaniu pożywienia w ściółce grzebią sobie kiwi. Na kilkanaście osób zwiedzających tylko Kasia dostrzegła ptaszka, każdy się wpatrywał jak mógł i tylko ciemność widział.
Na koniec zwiedzania Te Puia trafiliśmy na interaktywne przedstawienie. Najpierw wszyscy goście stali za ogrodzeniem, pełni napięcia, czekając na decyzję Wodza.
Następnie maoryski wojownik pod „teatrem” odtańczył taniec powitalny i przywitał się z naszym przedstawicielem. Wtedy wszyscy zwiedzający mogli wejść na podwórze. Lecz zanim weszliśmy do środka pomieszczenia, wszyscy zdjęliśmy buty.
W środku zostaliśmy uraczeni kolejnymi tańcami i popisami.
Niestety już było późno i musieliśmy wyjść w połowie. Ruszyliśmy w kierunku Auckland. Wszystko wskazywało na to , że będziemy na czas. Jednak jakieś 5 km przed Auckland zaczęły się ogromne korki, w których spędziliśmy blisko godzinę. Po interwencji w centrali Juicy rentals wiedzieliśmy, że samochód, który miał nam posłużyć na kolejnych kilka dni będziemy mogli odebrać dopiero następnego dni, no chyba, że w bardzo krótkim czasie dotarlibyśmy do wypożyczalni. I znowu wszystko wskazywało na to, iż droga jest bajecznie prosta, wg mapy najpierw w prawo, potem w lewo... i znaleźliśmy się na trasie wiodącej w zupełnie innym kierunku. Wróciliśmy jeszcze raz i tym razem kierunek był słuszny tyle, że przegapiliśmy niepozorny rozjazd i znowu musieliśmy się wracać. Jak to mówią do trzech razy sztuka, za trzecim bez problemu dotarliśmy do celu, tyle że po czasie. Zadzwoniliśmy więc do biura bo chcieliśmy w tej sytuacji spędzić jeszcze jedną noc w naszym vanie. Najpierw zaczęto nas straszyć dodatkowa opłatą za spóźnienie i właśnie w tym momencie nasze Skype'owe połączenie telefoniczne nie wytrzymało. Poszliśmy więc szukać jakiejś budki telefonicznej, obeszliśmy pół dzielnicy i znaleźliśmy w końcu telefon jakieś 2 minuty od biura tyle, że z drugiej strony. Centrala pozwoliła nam oddać nasze "mieszkanie" jutro rano i to bez opłat. Znaleźliśmy na mapie plaże i udaliśmy się w tym kierunku, licząc na możliwość darmowego noclegu.
Plaża okazała się być masowo okupowana mimo, iż było już grubo po 19. Całe rodziny piknikowały na kocach. Co więcej, ludzi zamiast ubywać przybywało. Mieliśmy trudności ze znalezieniem miejsca parkingowego.
Byliśmy już bardzo głodni wiec postanowiliśmy odgrzać sobie obiad, mieliśmy szczęście bo w parku plażowym Maisson Beach były nawet grille elektryczne,
co prawda jeden nie działał, a drugi był mocno zużyty. Postawiliśmy garnek z daniem i wcisnęliśmy guzik, razem z nami czekały na niego mewy. Po kilkunastu minutach poszliśmy na ławkę dokonać konsumpcji.
Miejsce to okazało się dobrą inwestycją ponieważ w łazience były również zimne prysznice, z których potem skorzystaliśmy. Ja miałam przygodę bo ktoś z obsługi zgasił mi światło i ubierałam się po ciemku. Plażowe łazienki jak i parking są zamykane na noc więc i tak miałam szczęście, że ktoś mnie nie zamknął :). Niestety taka lokalizacja miała też swoje minusy, bo ruch samochodowy na drodze trwał do późnych godzin nocnych, a rozpoczynał się ze świtem. Oprócz tego budziły nas również biegacze oraz nieustający peleton rowerzystów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz