Jak tylko się obudziliśmy opuściliśmy plaże i ruszyliśmy do miasta,
żeby oddać brykę. Udało nam się też zatankować i trochę wysprzątać jej wnętrze. W wypożyczalni oddaliśmy transferowany wóz i na kilka dni wypożyczaliśmy drugi, znowu mały.
Do odlotu mieliśmy 4 doby, zaplanowaliśmy na ten czas odwiedzenie najbardziej na północ wysuniętej części Nowej Zelandii – Northland. Słynie ona z pięknych plaż i malowniczych wybrzeży. Mając samochód od razu ruszyliśmy w trasę. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się na śniadanie. Wtedy zaczęła się psuć pogoda, rozpadało się na dobre. Nici z wylegiwania się na plaży. Mimo strug deszczu postanowiliśmy zobaczyć sławny w okolicy wodospad Whangarei Falls.
Żeby całkowicie nie przemoknąć poszliśmy tyko na krótki spacer. Bardzo nam się przydały peleryny, które kupiliśmy w Oaxaca w Meksyku.
Podczas podróży po południu północnej wyspy, miejscem, którego było nam najbardziej żal, że go nie zobaczyliśmy, były jaskinie ze świecącymi robaczkami (glow worms). Także jak tylko zobaczyliśmy tablicę informacyjną wspominającą o grotach pełnych tych stworzeń, od razu tam skręciliśmy żeby zobaczyć co się za tym kryje. Jednak gdzieś w połowie drogi, spotkaliśmy turystę, który przekazał nam informację zasięgniętą od źródła, iż jaskinie są zalane wodą i nie można ich zwiedzać i że, co najmniej dwa dni zajmie opadanie wody. Nie było powodu, żeby mu nie wierzyć kiedy wszystko wokół ociekało wodą.
Pojechaliśmy więc dalej zaciekawieni wzmianką na mapie o toaletach Hundertwasser'a w Kawakawa. Warto było je zobaczyć i skorzystać.
Kąpiel w morzu podczas ciepłego deszczu jest jedną z niezapomnianych przyjemności, jakie człowiek może sobie zafundować. Jednak ograniczyłem się tylko do kilku chwil w wodzie. Po pierwsze od wezbranych rzek woda w zatoce zrobiła się bura i brzydka, a po drugie fale były tak potężne, że trudno było utrzymać równowagę, nie mówiąc o pływaniu.
Powoli robiło się późno, więc zaczęliśmy szukać miejsca na przygotowanie obiadu i nocleg. Nieustanna deszczowa pogoda nie zachęcała do podróżowania. Upatrzone przez nas miejsce kempingowe było otoczone rzeką, która miała widocznie podwyższony stan
i niosła co chwilę jakieś połamane gałęzie i drzewa. Obiad gotowaliśmy pod daszkiem od ubikacji, jedynym w miarę suchym miejscu w okolicy. Cały czas obserwowaliśmy poziom rzeki i po pół godzinie nasze „punkty pomiarowe” zostały zalane. Z tego względu postanowiliśmy zrezygnować z noclegu w tym miejscu. W duchu liczyliśmy, że znajdziemy jakieś pole namiotowe, ale po ponad godzinie jeżdżenia po okolicy w ciemnościach, ciężkim deszczu oraz pozalewanych mocno drogach zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Zaczęliśmy szukać miejsca parkingowego, na którym nie przeszkadzalibyśmy nikomu, ani nikt nam. Oczywiście o miejscu z toaletą nie było mowy. Chciałam więc z jakiejś skorzystać przed snem ale okazało się to nie lada wyzwaniem. Na stacji benzynowej powiedziano, że jest już późno a pani nie ma klucza, w kolejnej obowiązywał nocny zakaz wchodzenia do środka transakcje odbywały się przez okienko (raczej nie wskazane w przypadku załatwiania potrzeb fizjologicznych), w McDonald's właśnie zamykali a publiczne toalety już od kilku godzin świeciły kłódkami. Cóż trzeba jakoś przetrwać noc i doczekać do rana ;)
Zatrzymaliśmy się na parkingu koło jakiegoś boiska. Była to kolejna noc z rzędu w miejscu pół legalnym. Nasz samochód, mimo że optycznie mały, okazał się całkiem wygodny do spania. W strugach deszczu zasnęliśmy.
Obudził nas słoneczny dzień. Jednak z czasem trochę się znów zachmurzyło. Skorzystaliśmy z toalety miejskiej i postanowiliśmy jechać dalej na północ, żeby obejrzeć kolejne malownicze plaże i wysepki. Mimo że od dobrych kilku godzin nie padało to w poprzek drogi płynęła rzeka. Woda nie była głęboka, widać było poziome znaki na niej wymalowane, więc bez trudu przez nią "przepłynęliśmy".
Kilometr dalej znajdował się most na tej rzece, woda sięgała jego konstrukcji, ale o dziwo nie było przy nim żadnych służb i był przejezdny. Jednak po kolejnym kilometrze natknęliśmy się na korek. Sznur samochodów stał i nie wyglądało, żeby miał się ruszyć. Będący na miejscu pracownik służb drogowych poinformował nas, że droga jest zalana na nieznaną głębokość i przejechać można na własną odpowiedzialność, jak utkniemy nikt nas nie będzie stamtąd wyciągał. Wobec takiego stanu rzeczy w najmniejszy stopniu nie chciało nam się ryzykować wypożyczonego samochodu. Pan tylko jeszcze dodał, że na północ raczej nie mamy szans przejechać, bo druga droga tam prowadząca też jest zalana, a sytuacja jest dynamiczna i przez CB nadchodzą informacje o kolejnych nieprzejezdnych odcinkach. Spróbowaliśmy więc pojechać na zachód, widząc na mapie ciekawe miejsca w tamtej okolicy, ale...
Trochę poddenerwowani pojechaliśmy na południe, tam z kolei woda zalała most, wszyscy bardzo spokojnie oglądali jak samochody z napędem na cztery koła przedzierały się, mając w wodzie koła powyżej osi. Niektórzy kierowcy osobówek podczepiali się na hol do pick-up'ów i w ten sposób przejeżdżali na drugą stronę. Jednak wyglądało to bardzo niebezpiecznie, gdyż siła wyporu była tak duża a nurt rzeki tak silny, że lekkie wozy były znoszone na boczne barierki.
Ku mojemu zaskoczeniu nie było nikogo kto by zabraniał takiej przeprawy. Tylko z kilometr przed mostem stał wóz patrolowy, który informował, że most jest zalany - w Polsce chyba nie do pomyślenia.
Dowiedzieliśmy się od służb, że może wieczorem woda opadnie, ale nikt nam nie gwarantował, że trasa będzie drożna jeszcze tego dnia.
Byliśmy odcięci od świata ze wszystkich stron. Utknęliśmy na małym skrawku nie wiedząc na jak długo. Nie mieliśmy ochoty na żadne zwiedzanie, ale dla zabicia czasu na siłę znaleźliśmy jakieś zachwalane w przewodniku miejsce. Mogło by ono być na prawdę ładne, ale tu też woda zmieszana z błotem dawała wszystkiemu kolor bury.
Choć minęło zaledwie pół dnia od momentu kiedy dowiedzieliśmy się, iż jesteśmy tu uwięzieni to okazało się, że wisi nad nami groźba braku chleba. W jedynym sklepie jaki spotkaliśmy na naszej "wyspie", nie było już ani bochenka. Odcięło ten obszar od wszystkich piekarni.
Jeżdżąc po okolicy oglądaliśmy szkody jakie wyrządził wczorajszy popołudniowy deszcz.
Co kawałek mijaliśmy osuwiska błotne, i jedyną na tym obszarze ekipę sprzątającą je.
Po południu znowu spróbowaliśmy podjechać w nadziei, że uda nam się przedostać w kierunku Auckland, w dwóch miejscach, gdzie dojechaliśmy, powiedziano nam, że może wieczorem, ale lepiej spróbować rano. Spytaliśmy o dojazd do miejsca, gdzie był darmowy kemping. Pracownik Rescue spytał przez radio kolegów z centrali i przekazał nam informację, że tam da się dojechać. Więc pojechaliśmy. Ładnie położone miejsce, chociaż niezbyt dobrze oznaczone, trochę musieliśmy pobłądzić zanim trafiliśmy. Na miejscu były paśniki (tak nazywaliśmy ławki ze stolikami dla turystów), miejsca na ognisko, prysznic z zimną wodą na dworze, a także kibelki i szlaki piesze. Zjedliśmy obiad i deser, postawiliśmy namiot i poszliśmy szukać kiwi, które tam mieszka. Było już ciemno, wiec liczyliśmy, że mamy szansę. Podczas naszego 30 minutowego spaceru jednak nie udało nam się zobaczyć ani usłyszeć tego ptaszka, mimo iż staliśmy nieruchomo jakieś 10 minut las wyglądał na wymarły. Pod koniec powrotnej drogi jednak okazał się żywy, widzieliśmy glow wormy w naturalnym środowisku! Przepiękne, zrobiłam kilka zdjęć (mam nadzieję, że mi wybaczą). Dla wyjaśnienia te niebieskie plamki to robaczki.
Po spacerze próbowałam jeszcze wziąć zimny prysznic, ale było za zimno i skoczyło się na umyciu włosów. Gdy poszliśmy spać usłyszeliśmy grasujące różne ptaki i zwierzęta i zdawało mi się, że słyszę głos kiwi biegającego wokół naszego namiotu:).
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz