Po śniadaniu i porannej mszy w Kerikeri sprawdziliśmy przejezdność dróg. Zalany wczoraj most okazał się suchy i przejezdny, ale za to zaraz za nim utknęliśmy w gigantycznym korku.
Okazało się, że przed następną miejscowością droga jest w połowie zalana i ruch odbywa się wahadłowo. Po godzinie przejechaliśmy przez tą płynącą giga-kłużę.
W tym czasie mieliśmy okazję przyglądać się zalanej przyrodzie. Naszą ciekawość wzbudziły ptaki, które normalnie powinny chodzić po łące, ale przez to, że ją zalało, wyraźnie zagubione stały na gałązkach wystających gdzieniegdzie z wody.
Skierowaliśmy się do jaskini, którą chcieliśmy odwiedzić jadąc tędy poprzednio - Kawiti Cave, w drodze na północ. Tym razem była otwarta, woda zdążyła opaść. Na szczęście robaczków nie wymyło. Świeciły na suficie jak gwiazdy na niebie. Skojarzenie astronomiczne było na prawdę bardzo realne. Po pierwsze każdy robaczek świecił z inną intensywnością, a ich grupki układały się w konstelacje na prawdę przedziwne. Poza tym wyglądały jakby były zawieszone w nicości, bo ich światło było zbyt słabe, żeby rozjaśniało skałę, której się trzymały.
Rzeka, która ukształtowała jaskinię płynie tutaj nadal i mieszkają w niej węgorze. Grota poza świecącymi atrakcjami ma też bardzo ładne twory skalne. Imponujące stalagmity, stalaktyty i stalagnaty.
Rzeka, która ukształtowała jaskinię płynie tutaj nadal i mieszkają w niej węgorze. Grota poza świecącymi atrakcjami ma też bardzo ładne twory skalne. Imponujące stalagmity, stalaktyty i stalagnaty.
Tak się zapaliliśmy do obserwowania robaczków, że postanowiliśmy odwiedzić drugie, opisane w internecie, miejsce ich występowania.
To miało zupełnie inny charakter. Pierwsze było w pełni ucywilizowane i zagospodarowane, odwiedzał je sam Bill Gates. Miało drewniane podesty, po których się chodziło, panią przewodnik z latarnią, kasę biletową i przygotowany szlak, którym się wracało po przejściu jaskini.
Natomiast drugie ... Ciężko było znaleźć jakieś bardziej szczegółowe informacje o jego położeniu, możliwościach dojazdu, czy sposobach zwiedzania. W internecie znaleźliśmy tylko jego nazwę (Waipu Caves) i miejscowość koło której leży. Liczyliśmy na informację turystyczną w tej miejscowości, żebyśmy tam moglibyśmy się dowiedzieć więcej. Okazało się, że nie ma i-site. Jednak spróbowaliśmy szczęścia w recepcji hotelu. Okazało się, że Panie nie wiedziały prawie nic o tamtym miejscu, ale miały ulotkę – ksero sprzed dwudziestu lat, która dokładnie opisywała dojazd, a nawet zawierała mapkę jaskini. W opisie wyczytaliśmy, że do komnaty, gdzie jest najwięcej świecących robaczków dojście prowadzi przez podziemny, szlamowaty strumień zamieszkiwany przez węgorze. Trochę nas to zniesmaczyło. Przestrzegano tam też, że spacer w tej jaskini grozi niechybnym ubłoceniem się i brodzeniem w wodzie. Zapachniało przygodą. Ubraliśmy się w najgorsze ciuchy, sandały na nogi, latarki na czoła i ruszyliśmy. Kilka metrów za wejściem nastąpił półmrok.
Grunt był bardzo grząski i każdy nieostrożny krok groził poślizgnięciem i długim niekontrolowanym zjazdem błotnym z lądowaniem w wodzie.
Zimne, obślizgłe błoto dostawało się do sandałów, przez co nasze stopy kleiły się do nich, ble! Ostrożnie stąpając wzdłuż ściany szliśmy w głąb prawej komnaty. Jednak tu robaczków jak na lekarstwo. Przeskoczyliśmy przez mały strumyk, ale i tu nic poza błotem i ciemnością. Myśl o szlamie na dnie strumyka i mieszkających tam węgorzach nas odstręczała od dalszej penetracji jaskini, jednak chęć zobaczenia glowworms była równie silna. Delikatnie zaczęliśmy testować dno strumyka, tak żeby omijać błotniste gdzieniegdzie dno i głębsze miejsca. Jakoś udało się przejść na drugą stronę. Jednak przejście do kolejnej komnaty wymagało znów wejścia do wody, ble!
W półmroku, metodą radzieckiego sapera dobieraliśmy sobie najpłytszy i najtwardszy bród. Przy tym nie raz wdeptywaliśmy w paskudny szlam, w który wpadała cała stopa, ble! Przez kawałek mogliśmy iść suchym brzegiem. Jednak już za chwilę stało nam się to obojętne, czy idziemy po suchym czy mokrym. Woda okazała się przyjemnie chłodna, a ekscytacja z poszukiwania robaczków pozwoliła zapomnieć o szlamie oblepiającym nogi ble! W to miejsce nie docierał ani jeden promień światła dziennego. Dzięki temu mogliśmy z bliska podziwiać kolejne konstelacje świetlnych żyjątek.
Poczuliśmy się jak prawdziwi speleolodzy.
Na nocleg wybraliśmy pobliski kemping na „plaży” o pojemności kilkuset pól namiotowych. Po późnym obiedzie poszliśmy na spacer „nad morze” jednak woda okazała się tak odległa, że właściwie jak tylko do niej doszliśmy już był czas wracać.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz