Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




sobota, 27 sierpnia 2011

01-02.02 Bula!!!

Lot z Nowej Zelandii był dość monotonny wszędzie tylko woda, woda, woda i jeszcze raz woda. Dopiero pod koniec zobaczyliśmy wyspy, otoczone rafą koralową.


Największa z nich, na którą lecieliśmy w połowie była zalana słońcem, a w połowie spowita w gęstych deszczowych chmurach. Nam udało się wylądować tuż po ulewie. Miało to jednak swoje minusy z uwagi na upał i wilgotne powietrze, nie dało się oddychać. Klimat trochę przypominał mi Cancun. Na szczęście w budynku lotniska dzięki klimatyzacji nie było tak źle.
Fidżijczycy okazali wszystkim przybyłym swoją gościnność, specjalny zespół w korytarzach lotniska witał nas w tradycyjnych strojach swoją muzyką.


Po przejściu odprawy niektórzy poznawali dalej gościnność swoich hoteli, które rozdawały upominki i zapewniały darmowy transport swoim gościom.

Jak wynikało z potwierdzenia rezerwacji: Free transfer, ask for Vera (darmowy transport, pytać o Verę), my również mieliśmy zapewniony darmowy transport. Tyle, że wszyscy tubylcy z tabliczkami hoteli i nazwiskami szybko zniknęli wraz z wszystkimi naszymi współpasażerami. Co oznaczało, że niejaką Verę musimy znaleźć sami. Zapytaliśmy więc w informacji turystycznej lotniska o nasz hotel i o Verę, jednak nikt nic nie wiedział. Stojąc tak samotne na środku hallu i rozglądając się, staliśmy się łakomym kąskiem dla sprzedawców wycieczek i miejsc w najlepszych hotelach. Szybko złapała nas jakaś pani, twierdząc że nam pomoże i zaprowadziła nas do stoiska przy którym stały dwie panie. Oczywiście nie zamierzały nam nic mówić o Verze choćby ją znały, tylko od razu wręczyły nam ulotkę: wycieczki promem 5 dni 800 dolarów. Zrobiliśmy wielkie oczy, ceny bardziej niż amerykańskie. Pani zapewniała nas, że to najlepsze ceny w całym Fidżi. My jednak chcieliśmy znaleźć nasz transport. W końcu udało nam się wyrwać, obiecaliśmy, że się zastanowimy i wyszliśmy. Wtedy znalazł się ktoś kto znał Verę i zadzwonił po nią. Po 20 minutach pod ciągłym obstrzałem agentów turystycznych w końcu doczekaliśmy się aż przyszła. Vera zabrała nas do swojego samochodu, ale nie próżnowała, po drodze pokazała nam folder, a w nim wycieczki promem 5 dni 800 dolarów. A my naiwnie spodziewaliśmy się darmowej usługi. Jednak okazała się ona być transakcją wiązaną – free transfer za free tortury drogimi ofertami. Kiedy zaczęliśmy kręcić nosem znalazła też ofertę o bardziej przystępnych cenach. Na decyzję Vera dała nam dokładnie tyle czasu ile trwała podróż, czyli jakieś 10 min. Na szczęście udało nam się i tym razem wykręcić od odpowiedzi, wymówiliśmy się zmęczeniem po podróży. Jednak Vera nie dała za wygraną i od razu oświadczyła, że wpadnie nazajutrz ok. 9-10 „fiji time”. Do tego czasu mieliśmy spokój.

W hotelu dostaliśmy pokój z klimatyzacją. Zrzuciliśmy plecaki, załączyliśmy w pokoju klimę i poszliśmy na miasto. Klimat na Fidżi przypomina z lekka peruwiański tyle, że jest wilgotniejszy i cieplejszy. Widać było, że „miasto” czystością nie grzeszy, wszędzie slumsy, mężczyźni chodzili w specjalnych spódnicach, większość mijanych osób to hindusi lub ciemnoskórzy, przypuszczalnie rdzenni mieszkańcy. Ludzie byli mili, zewsząd mieszkańcy wołali do nas Bulla (czyt. mbulaaa), czyli pozdrowienie w rodzimym języku, choć wszyscy doskonale znają język angielski z racji bycia w przeszłości kolonią brytyjską. Na przedmieściach rzuciły nam się w oczy rosnące tu bardzo ciekawe drzewa i krzewy o pięknych kolorowych kwiatach, niektóre z nich spotkaliśmy już w dżungli meksykańskiej, kwitły tam też drzewa z przepięknymi, białymi kwiatami - symbolem Fidżi.


W centrum miasta dopadły nas kolejne nagonki na jedzenie i oferty turystyczne, nie mówiąc już o nieznośnie namolnych taksówkarzach. Gdy szliśmy chodnikiem, zatrzymywali się na naszej wysokości i wołali "Taxi?Taxi?" Każdy!
Po dłuższym spacerze znaleźliśmy, a przynajmniej tak nam się wydawało, obiektywną, tzn. oficjalną informację turystyczną, znaną nam z innych krajów. Jednak szybko okazało się, że było to kolejne najzwyklejsze na Fidżi biuro turystyczne, tyle że nazywało się, pewnie dla zmyłki, informacją turystyczną. Daliśmy się złapać jak dzieci. Skoro tak się już stało, to postanowiliśmy spytać o ofertę. Oferta biura okazała się być kusząca i zdecydowanie tańsza niż Very, choć wciąż dość droga. Musieliśmy to jeszcze przemyśleć i umówiliśmy się, że damy odpowiedź jutro. Tradycyjnie poszliśmy poszukać czegoś w internecie, żeby porównać oferty. Do dyspozycji mieliśmy komputery w kafejce za 2-2,5 Fiji dolara za godzinę. Po Nowej Zelandii z rekordowo drogim internetem taka cena nam się spodobała. Jednak, żeby porozmawiać przez Skype'a trzeba było mieć własny zestaw głośnik+mikrofon, bo większość kafejek nie oferuje tego typu udogodnień.
Po tym wszystkim trochę zgłodnieliśmy, jednak na robienie obiadu samemu nie było warunków, pozostało nam znaleźć coś na mieście. Pomyśleliśmy więc o tradycyjnych potrawach Fidżijskich, takich jak Lovo. Niestety nic takiego nie spotkaliśmy. Mimo że na każdej knajpce pisało: „tradycyjne fidżijskie dania” to można w nich było dostać same przysmaki kuchni hinduskiej. Gdy usiedliśmy w jednym z barów i dostaliśmy do ręki menu mieliśmy spory dylemat co zamówić i głośno po polsku się nad tym zastanawialiśmy. Pani z obsługi baru odczytała to opacznie, bo od razu obniżyła nam cenę obiadu o połowę: „Special price for you my polish friends”.


Po zjedzeniu curry w pięciu smakach, pani zamówiła nam taksówkę do hotelu. Taksówkarz był bardzo rozmowny, ostrzegał nas przed rożnymi niebezpieczeństwami, które mogą na nas czyhać. Głównym niebezpieczeństwem według niego, byli inni taksówkarze. Zaproponował więc, że będzie naszym kierowcą podczas całego pobytu. Zaoferował swoją pomoc prawie jak w bajce: wystarczy, że zadzwonisz, a ja przyjadę ;)
Po powrocie do hotelu przywitał nas w łazience olbrzymi karaluch, wielkością dorównujący swoim kuzynom z Los Angeles.


Urządziliśmy na niego polowanie, po kilkunastu minutach wylądował za oknem. Sprawdziliśmy wszystkie zakamarki, czy nie spotkamy kolejnych i mogliśmy się spokojnie położyć.

Rano obudziło nas pukanie do drzwi. Było przed 9 rano. Okazało się, że to Vera czeka na nas na dole. Przedstawiła nam kolejne opcje, wciąż za ekskluzywne i wciąż za drogie. Znowu się wykręciliśmy, jednak o 14 obiecała znowu przyjść, tym razem nie było łatwo się wywinąć.
W końcu czas na śniadanie: bułka serowa i kokosowa z pobliskiej piekarni, coś na wzór naszych drożdżówek. W pokoju nie mieliśmy stolika, pomyśleliśmy więc, że zrobimy go z szuflady. Wyciągnęliśmy więc jedną, a tam 3 bycze karaluchy z długaśnymi czułkami, identyczne jak w Wally'm. Zanim otrzeźwieliśmy z osłupienia, wybiegły z szuflady i się pochowały. W obawie o nasze śniadanie urządziliśmy na nie polowanie. Kasia w Nowej Zelandii miała zawsze lepsze wyniki w biciu much, ja karaluchów na Fidżi.

Internet prawdę ci powie - znów poszliśmy zaciągnąć informacji u źródła - do najbliższej kafejki. Po drodze, zaraz jak weszliśmy do miasta, wyszła nam na spotkanie pewna pani. Powitała nas bardzo radośnie i serdecznie: Bula! Skąd jesteście, na ile dni na Fidżi, gdzie jedziecie, gdzie mieszkacie itp.itd. Powiedzieliśmy prawdę i byliśmy ugotowani. Okazała się być „free info center”, czyli przedstawicielstwo hoteli i innych, po prostu naganiaczka. Udało nam się wyrwać do kafejki internetowej na chwilę. Do lodziarni poszła już razem z nami. Stwierdziliśmy, że informacja zawsze cenna, weszliśmy do jej biura. Na stole położyła piękny kolorowy katalog: wycieczki promem 5 dni 800 dol, już go znamy (mamy takie dwa). Powiedzieliśmy, że to znamy, szukamy czegoś innego. Nie dawała za wygraną i pochwaliła się polską parą, która była tak zadowolona z wycieczki, ze za kilka miesięcy wróci znowu. W końcu jednak znalazła dla nas coś innego. Po kilku telefonach do hoteli oferta przez nią złożona była korzystniejsza od oferty Very. Zdecydowaliśmy się na tą ofertę, znając już kilka konkurencyjnych z innych biur i z internetu, wiedzieliśmy, że znalezienie czegoś tańszego byłoby prawie niemożliwe, a na pewno bardzo czasochłonne. Byliśmy już prawie spóźnieni na spotkanie o 14 i nie mieliśmy przy sobie tyle gotówki by zapłacić za wycieczkę. Zaproponowaliśmy wiec, że wpadniemy za godzinę z pieniędzmi.
Jednak nie z nią takie numery, nie wypuści klientów z ręki. Pojechała z nami – zafundowała nam nawet taksówkę. Martwiliśmy się co zrobić z Verą, nie chcieliśmy, żeby się obie panie spotkały, ale Vera już była w hotelu. Mieliśmy już dość tej sytuacji, nie wiedzieliśmy czy powinno nam być głupio przed Verą, czy nie, ale musieliśmy jej odmówić. Zastanawialiśmy się potem, co by się stało, gdybyśmy obie panie ustawili na przeciwko nas, żeby się licytowały, która da nam korzystniejsze warunki, stwierdziliśmy, że nic na tym byśmy nie zyskali, bo pewnie kłóciły by się o drugorzędne szczegóły. W końcu powiedzieliśmy Verze, że już wybraliśmy inną ofertę.
Pani z nowego biura zaprowadziła nas też do kantoru. Kiedy wpłaciliśmy zaliczkę i podpisaliśmy świstek byliśmy wolni. Na malutkiej karteczce napisane było, że spędzimy 5 dni na równie malutkiej wyspie o nazwie Mana.
Z tej historii mała przestroga, jeśli ktoś nie ma silnych nerwów i nie umie asertywnie odmawiać, powinien załatwić sobie wycieczkę zanim przyjedzie na Fidżi albo uparcie twierdzić, że taką już posiada lub w ogóle nie zawracać sobie głowy Fidżi i pojechać do pobliskiego Vanuatu.
W końcu dotarliśmy do kolejnego biura, z którym byliśmy umówieni już wczorajszego dnia. Tu oferta zawierała 4 dni na "lądzie" czyli głównej wyspie, na jej południowo-zachodnim wybrzeżu zwanym Coral Coast. Zdecydowaliśmy się skorzystać z tej oferty, uznaliśmy, że jest dość korzystna. Jednak Pani podała cenę wyższą niż ustalaliśmy poprzedniego dnia i w dodatku bez wyżywienia. Zupełnie nie dowierzała, że ktoś nam złożył ofertę, o której wczoraj słyszeliśmy. Kiedy przyszedł szef, z którym rozmawialiśmy poprzedniego wieczoru, potwierdził ofertę z wczoraj, tyle że dodał do niej 15% podatku, twierdząc że to ustalenia rządowe, od niego nie zależne. Tego już było za dużo, podobno jestem spokojnym człowiekiem, ale tu nerwy mi podskoczyły. Pan wycofał podatek. Dostaliśmy to co chcieliśmy.
Jednak to nie dość atrakcji na dziś. Chcieliśmy jeszcze kupić aparat jednorazowy wodoszczelny, zapytaliśmy o cenę - 129Fiji$, oczy nam wychodzą. Sprzedawca dzieli cenę przez 2 i wychodzi mu 69, oczy nam wychodzą jeszcze bardziej - cena normalnie z gumy, pan obniża do 59, czekamy jak dalej zareaguje na nasze milczenie, zszedł do 50, no dobra - bierzemy. W sklepie obok widzieliśmy za 49.
Po załatwieniu wycieczek odzyskaliśmy błogi spokój, jakoś nikt nas już nie zaczepiał. Poszliśmy na miacho,


żeby kupić kilka pamiątek i koszulę.
Wróciliśmy do hotelu na obiad, następnego dnia z samego rana musimy być w centrum gotowi na kolejna przygodę.

Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz