Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




niedziela, 28 sierpnia 2011

3.02 Namuka Bay

Wstaliśmy koło 6 rano. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy do biura, w którym wykupiliśmy wycieczkę. Było jeszcze przed czasem, więc czekaliśmy. Wszyscy na początek dnia sprzątali swoje sklepy, biura i bary, miasteczko leniwie budziło się do życia.
Pracownika, który miał nam pomóc dostać się do celu ciągle nie było. Po interwencji telefonicznej szefa przyszedł spóźniony kilkanaście minut. Dostał reprymendę: „W pracy nie ma Fiji time, ósma, jest ósma.” Nie mieliśmy bladego pojęcia jaka ma być jego rola. Na wstępie wydawało nam się, że będzie naszym kierowcą, ale kiedy zaczął nas prowadzić w kierunku dworca to ta opcja odpadła. Po drodze rozmawiał z taksówkarzami, przedstawiał nam ich oferty, zachwalając je. Były drogie, więc odmówiliśmy. Na dworcu negocjował z kolejnymi taksówkarzami. Nie chcieliśmy skorzystać z ich usług, mimo ich zapewnień, że to specjalna cena i taniej nie mamy szans. Gdy odeszliśmy kawałek od namolnych taksówkarzy, nasz opiekun podziękował nam, że odmówiliśmy, bo on wcale nie chciał korzystać z ich oferty, stwierdził: ”Wiecie jacy oni są”.
Na Fidżi są trzy rodzaje autobusów: ekspresowe, normalne i takie bez szyb w oknach.


My najchętniej przejechalibyśmy się takim z naturalną klimatyzacją, wyglądały wysoce egzotycznie :) Ale podobno ten typ przemierza 45 kilometrów, które dzieliły nas od celu, w 2 godziny, więc pomysł upadł szybko. Z kolei żaden ekspres nie zatrzymywał się tam dokąd jechaliśmy. W końcu nasz Fidżyjczyk znalazł ostatnią deskę ratunku - busa. Kierowca zgodził się zatrzymać na naszym przystanku. W dodatku przejażdżka okazała się jeszcze tańsza niż zakładaliśmy, więc bez namysłu wsiedliśmy. Po około godzinnej podróży wysiedliśmy pośrodku niczego. Okazało się, że za przejazd organizatora wyprawy też musieliśmy zapłacić...
Przystanek na którym wysiedliśmy nie był naszym miejscem docelowym, musieliśmy jeszcze poczekać ok. 15 min. Na kolejny transport, tym razem umówiony przez właściciela biura podróży. „Taksówka” powiozła nas polną, dziurawą drogą przez jeszcze większy środek niczego okraszony polami trzciny cukrowej.
Wysadzono nas wśród drewnianych, dość luksusowych domków nad brzegiem morza. Przywitała nas Ole, nasza opiekunka w ośrodku. Zaprowadziła nas do naszego wieloosobowego pokoju. Jednak stanowiliśmy 100% gości, więc towarzystwo innych turystów raczej nam nie groziło. Jedyną wadą tego pokoju był brak widoku na morze. Kiedy się rozgaszczaliśmy, przyjechał szef i po krótkim namyśle przeniósł nas do jednego z apartamentów w cenie wieloosobowego dormitorium!!!
Dostaliśmy klucze do luksusowego pokoju, który znajdował się właściwie na samej plaży i miał widok na morze.
Woda do której mogliśmy zejść nie do końca była morzem. Dla oka było to niezauważalne, ale laguna, jak trzeba by to fachowo nazwać, oddzielona była od pełnego morza wałem koralowym, czyli taką ścianą, przez którą woda z głębokiej otchłani wlewała się tylko przelewając się nad nią. Na obecność tego wału wskazywało morze spienione w pewnym miejscu, kilkaset metrów od brzegu. Dzięki temu oddzieleniu woda, w której mogliśmy pływać była gładka, niebieściutka i przezroczysta jak z pocztówki.
Jak tylko zdążyliśmy się rozgościć przyszła Ole i powitała nas w tradycyjny sposób, mianowicie wkładając nam za uszy piękne kwiaty.


Po obiedzie, który stanowiły: papaja, zupa rybna w mleczku kokosowym z „wodorostami”(chyba pierwsze i ostatnie danie z kuchni fidżyjskiej), do tego w ramach chleba tapioka i bread fruit (drzewko chlebowe), bardzo smaczny owoc rosnący na drzewach z drugiej strony domku.


Drugie danie było równie pyszne. Trzeba przyznać, ze nie zgadłam, że to ryba, bo smakowała i miała konsystencję kurczaka. Była to ryba głębinowa złowiona ostatniej nocy. Po objedzie poszliśmy na spacer po naszej plaży.
Jeszcze bardziej niż w poprzednich odcinkach podróży, tutaj byliśmy totalnie nie przygotowani, jeżeli chodzi o wiedzę o miejscu gdzie się znaleźliśmy. Zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać po tutejszej przyrodzie.


Także ten spacer był dla nas ciągiem niespodzianek. Pomijam, że pierwszy raz w życiu widzieliśmy rafę koralową, którą sobie zupełnie inaczej wyobrażałem. Mnóstwo frajdy sprawiło nam obserwowanie krabów ciągnących za sobą swoje domy – małe i duże muszelki.


Biorąc do ręki jakąkolwiek muszelkę, nie można było być pewnym, że w środku nie ma jakiegoś mieszkańca. Zdarzyło nam się kilkakrotnie zebrać muszelki, po położeniu ich na półce w woreczku, coś w nich zaczynało szeleścić ;) Ciepła, aczkolwiek orzeźwiająca woda bardzo zachęcała, żeby połazić zanurzając w niej nogi. Mieliśmy ze sobą okulary pływackie i rurkę z Meksyku, więc próbowaliśmy trochę snorklingu, ale bez maski zasłaniającej nos było to dość niewygodne. Na następny dzień mieliśmy dostać profesjonalny ekwipunek w postaci płetw, maski i fajki do oddychania pod wodą. Po długim spacerze po rajskiej plaży spędziliśmy piękny wieczór na naszym tarasie. O 22 wyłączano generatory, zostaliśmy wyłącznie z małą lampką naftową. Ciepła noc z szumem fal, rechotaniem żab


i delikatnym wiaterkiem, dopełniły w nas poczucie niebiańskiego spokoju i utuliły do snu. Pomyśleć, że odradzano nam to miejsce.


Więcej zdjęć:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz