Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




poniedziałek, 14 listopada 2011

6-7.02 Podróż na wyspę Mana

Gdy szef naszego ośrodka mówił nam, że po pobycie w nim nie będziemy chcieli odjeżdżać, to traktowaliśmy to z bardzo dużym dystansem. Wiecie jacy oni są ;) ale tu się nie pomylił. Mieszkanie lux, pyszne jedzenie, prywatna obsługa, rajska plaża, cudna rafa... żal było odjeżdżać. Taki los podróżnika, mieliśmy już upatrzoną mszę w Nadi i wykupioną wycieczkę na inną wyspę. Więc ruszyliśmy w drogę, najpierw taksówką na najbliższy przystanek, a dalej busem do Nadi. Po drodze mijaliśmy widoki bardzo Fidżyjskie.



Elementy kultury hinduskiej są na Fidżi bardzo popularne. Za czasów kolonialnych Brytyjczycy ściągnęli tutaj tysiące pracowników z Indii do robót przy uprawie trzciny cukrowej. Hindusi bardzo robotni zaczęli dominować nad radosnymi i wyluzowanymi tubylcami. Na co ci zareagowali zakazem kupowania przez hindusów ziemi. Przybysze mając żyłkę do handlu zaczęli finansowo rządzić Fidżi, ku niezadowoleniu lokalesów. Konflikt trwa do dziś.

Wróciliśmy do naszego poprzedniego hotelu. Po spacerze w mieście wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do kościoła. Tutejsza parafia była oddalona od hotelu ponad 5 kilometrów i to nie w kierunku centrum miasta, tylko w przeciwną. Umówiliśmy się z kierowcą, żeby po nas przyjechał po mszy. Wygląd kościoła był dość przygnębiający. Trwał jego remont, a właściwie rozbudowa. Brakowało w nim drzwi i okien, pod ścianami walało się mnóstwo elementów konstrukcyjnych. Ołtarz i wystrój prezbiterium były bardziej niż prowizoryczne. Zgadzało się to z moim wyobrażeniem kaplicy misyjnej gdzieś w głębi np. Afryki. Wyróżnikiem jednak był laptop wraz z rzutnikiem, który z pomocą programu PowerPoint służył wszelkimi potrzebnymi tekstami pieśni, wyświetlanych na ścianie między kwiatkiem, a krzyżem.
Jednak wierni swoim duchem nadrabiali lichość murów. Śpiewy i liturgia były bardzo żywe i radosne.
Zawsze nas napełniało dumą i radością, gdy widzieliśmy obraz Jezusa Miłosiernego i w Nandi mieliśmy tą przyjemność.
Po powrocie taksówką do hotelu poszliśmy spać.
Następnego dnia rano po pobudce poszliśmy pospiesznie do sklepu po śniadanie i krem z filtrem od słońca. Poprzedniego dnia była niedziela więc nie mieliśmy szans nic kupić. Najedzeni i zaopatrzeni czekaliśmy na transport. Na nabrzeże, z którego mieliśmy płynąć na dalszą część pobytu, zawieźć nas miał właściciel łódki. Gdy przyjechał, zapakowaliśmy nasz cały dobytek na samochód i ruszyliśmy jakieś 10 kilometrów. Samochód zaparkował na ogrodzonym nieużytku sąsiadującym z plażą. Na wodzie przy plaży już kołysała się średniej wielkości motorówka. Na miejscu była też nasza naganiaczka z biura podróży i krępy niski Pan, który jak się okazało był właścicielem hostelu, w którym mieliśmy być zakwaterowani. Oboje rozmawiali nerwowo, wyglądało to jakby nasza „opiekunka” negocjowała coś z naszym przyszłym gospodarzem. Wprawiło mnie to w stan nerwowy, bo taksówkarz poprzedniego dnia mówił nam, o niej, że nie jest „czysta” jeżeli chodzi o pieniądze. Więc już wyobrażałem sobie, że albo nasza wpłata została zdefraudowana, albo kolejne dni spędzimy w jakiejś norze bez jedzenia. Na szczęście po dłuższym oczekiwaniu na dostawę zaopatrzenia z miasta dla wyspy i zebraniu się wszystkich pasażerów wszystko poszło zgodnie z planem. Wsiedliśmy na łajbę, która miała nas zawieźć na wyspę w archipelagu Yasawa. Podróż była bardzo radosna. Wszyscy podnieceni czekającą przygodą na mini wyspie. Słońce, morze, wiatr we włosach. Łódka pędziła z zawrotną prędkością. 

 
Mijając bezludne wyspy.



Po ponad godzinie rejsu przez wielką, mokrą pustkę wyłonił nam się kształt wyspy, która miała być naszym domem przez kolejnych kilka dni. 


Wpłynęliśmy do zatoki stworzonej przez rogalikowy kształt tego fragmentu lądu. Powoli zbliżaliśmy się do brzegu. Pod łódką biały piasek, plaża z palmami


- trochę obco. Jak tylko wysiedliśmy skierowano nas do chatki skleconej z płyty pilśniowej, w której podłogę stanowił piasek, tylko scena była zbita z desek. Pomieszczenie to okazało się być barem, jadalnią i świetlicą integracyjną.


Kazano nam przy stołach. Zespół obsługujący nasz hostel wykonał swój obowiązkowy numer – piosenkę powitalną po fidżyjsku, zwaną „bula song”



Zaraz potem skierowano nas do osobnej chatki, oddalonej kilkadziesiąt metrów w głąb lądu, tam mieliśmy swój pokój. Składał się on z części sypialnej wyposażonej w wiatrak, łazienki z malutkim oknem, 


blaszanym zlewem i kranem trzymającym się tylko na chybotliwej rurce. Dalej była ubikacja z sedesem i prysznicem. Z przodu przed wejściem mieliśmy tarasik z widokiem na „wioskę”. Pani sprzedająca nam tą wycieczkę, zapewniała, że będziemy mieli szansę poznać prawdziwe fidżyjskie życie. Bardzo barwnie opowiadała o znajdującej się tu wiosce i rdzennych mieszkańcach kultywujących swoje tradycje. Wyobraziliśmy sobie prawdziwych buszmenów, żyjących jak przed laty. Doznaliśmy sporego zawodu, gdy do nas dotarło, że poza pilśniowymi barakami, gdzie mieszkali obsługujący nas pracownicy ośrodka i ich rodziny, nie ma tu nic.



Ledwo zdążyliśmy się rozpakować, wezwano nas na lunch, składający się z dwóch kromek chleba do wyboru z rybą puszkowaną lub fasolą. Racja dość głodowa, na szczęście mieliśmy trochę słodyczy z lądu. Po posiłku, mieliśmy ochotę na spacer, niestety zerwał się gwałtowny deszcz, który opóźnił naszą wyprawę. Planowaliśmy obejść całą wyspę dookoła, ponoć zajmuje to około 1-2 godzin fiji time. My po dwóch godzinach marszu co chwilę przerywanego sesjami zdjęciowymi doszliśmy do robót budowlanych, gdzie stal zakaz wstępu. Postanowiliśmy obejść go wodą. Warto było, bo już na początku Kasia znalazła śliczną pustą muszelkę porcelanki. Dalej spotkaliśmy mnóstwo rozgwiazd,



krabów, 


ślimaków morskich,


pożerających wszystko co wpadło im w ich czarne „macki”



a także płaszczkę, ale jej nie dało się zrobić zdjęcia – była za szybka :)

Pora było wracać, żeby zdążyć na kolację. Szef kuchni uraczył nas parówką, kawałkiem ryby i batatami. Postanowiliśmy skorzystać z internetu, który miał być dostępny na miejscu. Jednak okazało się, że nic z tego, bo jak nas poinformowano „satelita musiał się naładować” ;)


Na koniec dnia poszliśmy na wieczorny spacer, po drodze nad głowami latały nam nietoperze owocożerne wielkości niedużego psa.


Tak zakończyliśmy dzień na naszej wyspie Mana.



Więcej zdjęć:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz