Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




wtorek, 6 grudnia 2011

8-12.02 Rajska wyspa Mana

 Na śniadanie zaserwowano nam tosty z masłem i pół banana.


Na szczęście przewidując taką sytuację w Nandi kupiliśmy dżem truskawkowy. Zanim jednak przystąpiliśmy do jego konsumpcji moją uwagę przykuł umieszczony na opakowaniu napis. W tłumaczeniu na polski brzmiał on mniej więcej tak: "Sporządzony w oparciu o starą krajową recepturę".
Zaczęłam się zastanawiać nad tym skąd oni mają truskawki (powszechnie kraj ten słusznie kojarzy się z trzciną cukrową i kokosami) oraz jak wygląda tradycyjna produkcja dżemu na Fidżi i w ogóle skąd oni znają dżem. Zaczęłam więc wnikliwą lekturę etykiety po kilku chwilach zagadka zaczęła się wyjaśniać. Najpierw dotarłam do informacji, iż ów dżem jest zwyczajnie importowany ale dopiero kraj produkcji był dla mnie zaskoczeniem - ten  kraj leży w środku Europy i jest to Polska.


Po "obfitym śniadaniu" godnym mistrza ;) postanowiliśmy posnorkować. Spytaliśmy o najlepsze miejsce, gdzie można sobie pooglądać rybki polecono nam miejsce na Sunset Beach tyle, że tłumaczenia gdzie to jest i jak tam dojść były dość niejasne. Jedno tylko było pewne, że to na pewno nie przed naszym hostelem. Wiedząc z poprzedniej wycieczki co nas czeka jeśli pójdziemy w lewo, skierowaliśmy się w drugą stronę. Kiedy nasz hostel i kilka sąsiednich zniknęło nam całkowicie z oczu


założyliśmy nasz sprzęt i wskoczyliśmy do wody. Woda była cudowna – dość ciepła, ale nadzwyczaj orzeźwiająca w ten upał. Niestety kawałek od brzegu wpłynęliśmy do gęstego lasu wodorostów. Rybek jak na lekarstwo. Popłynęliśmy więc dalej wzdłuż brzegu ale nic się nie poprawiło. Mimo wszystko bardzo nam się podobało pluskanie w wodzie :)
Na lunch zaserwowano nam hinduszczyznę w dodatku mocno przesoloną. Trzeba Fidżyjczykom przyznać iż mają ciekawą dla mnie skłonność do mieszania produktów, które średnio do siebie pasują. Jest to chyba tylko moja opinia, bo stołownicy nie narzekali i wszystko wcinali aż im się uszy trzęsły.
Po lunchu nastąpiły tradycyjnie kolejne opady deszczu.


Chcąc skorzystać z internetu poszliśmy do sąsiedniego hostelu, ale tam też go nie było. Na szczęście w kolejnym hostelu był, tyle że przesył był wolniejszy od ślimaka i nie wszędzie łapaliśmy zasięg, o niebotycznych kosztach już nie wspomnę.
Wieczorem nasz hostel organizował dla swoich pensjonariuszy imprezę „INTERNATIONAL NIGHT”, czyli międzynarodową noc - obecność obowiązkowa.W naszym hostelu  byli ludzie z  Anglii, Szwecji, Izraela, Niemiec,......no i oczywiście z Polski, którą reprezentowaliśmy my. Wszyscy musieli zaśpiewać swoje hymny narodowe. Potem było kilka zabaw zręcznościowych i tańce. My wybraliśmy spacer po plaży i podziwianie nietoperzy.


Następnego dnia po wczorajszej porażce ze znalezieniem rafy z rybkami postanowiliśmy odszukać to miejsce z góry. Wzięliśmy więc kajak.


i postanowiliśmy szukać pięknej rafy z rybkami z nad wody. Przeszukaliśmy cały teren, gdzie poprzedniego dnia snurkowaliśmy, a nawet więcej, ale rafy jakiej szukaliśmy nie znaleźliśmy. Widoki jednak godne polecenia: kolorowe koralowce (niebieskie, fioletowe, żółte, błękitne) coś pięknego nawet widzieliśmy kilka równie barwnych rybek. Obraz trochę zakłócał dość mocny prąd, który znosił nas w kierunku lądu.
Po sieście postanowiliśmy znów posnorkować, ale nie chciało się nam nigdzie daleko chodzić, padło więc na teren przy hostelu.


Jaka była nasza radość i zdziwienie, gdy naszym oczom ukazał się bajeczny i bogaty świat rafy. Poczuliśmy się jak na filmach przyrodniczych, wokół pływały kolorowe ławice ryb różnej barwy, kształtu i wielkości.
Szczęka by nam opadła gdyby nie to, że mieliśmy w buzi rurkę do oddychania. Rafa ta była inna niż ta, którą spotkaliśmy na Viti Levu. Trudno powiedzieć czy była piękniejsza, po prostu była inna, bardziej głębinowa. Trudno to opisać trzeba to zobaczyć.
Nie wiadomo czy po obiedzie w postaci fiszburgera, czy po atrakcjach na rafie, żołądek Jasia ogłosił bunt, stąd i dzienna przerwa w pamiętniku. Co prawda poszłam sobie posnorkować, ale nie było słonka, a poza tym pływanie samemu nie sprawia tyle przyjemności, zwłaszcza gdy chce się pokazać komuś odkryty okaz, nie spotkanej nigdy wcześniej ryby.
Po dietetycznym śniadaniu znów poszliśmy snorkować na rafę nieopodal hostelu. Kusiło nas jednak dotarcie do miejsca, które widzieliśmy z kajaka. Zapowiadało się całkiem obiecująco. Postanowiliśmy dopłynąć tam po lunchu.



Wzięliśmy kamizelki jako, że było ono oddalone od brzegu i popłynęliśmy. Okazało się to jednak bardzo utrudnione z powodu silnych unoszących nas prądów.
Dla mnie nie było to komfortowe uczucie, byłam już zmęczona przeciwstawianiem się prądowi. W pewnym momencie wpadłam w lekką panikę, w pobliżu nie było nikogo, wydawało mi się, że prąd znosi minie w bok od miejsca do którego chciałam dopłynąć, zaczęło brakować mi sił. Jednak wszystko okazało się być mniej straszne niż wyglądało i bez problemu dotarłam do plaży. Podobnie jak mój mąż, którego też na chwilę straciłam z oczu. Jedno było pewne, już tam nie wrócimy.
Po lunchu postanowiliśmy dalej eksplorować wodę naprzeciwko naszego hostelu. Okazało się że tu też było sporo nowych, ciekawych okazów, szczególnie przy przepaści do wielkiej głębi ;) Miejsce to było niesamowite, stojąc, a właściwie unosząc się, nad szczytem patrzyło się w głąb otchłani. Dna nie było widać, bo widoczność w wodzie szybko spada wraz z głębokością, z powodu braku światła. Jednak będąc na tej krawędzi miało się wrażenie jakby się stało na szczycie tatrzańskiej grani. Ostre zęby skał wystające z prawie pionowej ściany kontrastowały z rybkami w radosnych kolorach, z gracją poruszającymi się w wodzie i radośnie zjadającymi fragmenty rafy. Przy braku grawitacji nie robiło na nich wrażenia to, że pod nimi jest kilkuset metrowa przepaść.
Po powrocie na ląd spotkaliśmy w naszym hostelu, mieszkającą od kilkunastu lat we Francji Polkę, która zrobiła sobie przerwę w karierze nauczycielki.
Po kolacji zaplanowano wieczór integracyjny zabawy: „water sand” (woda - ląd), podawanie butelki między kolanami, bula dance,



przechodzenie pod poprzeczką itp. wodzirejem był oczywiście Bosko – rozimprezowany starszy człowiek o bardzo ciemnej karnacji.
Podczas porannego snorkowania w naszym ulubionym miejscu postanowiliśmy jeszcze raz odnaleźć Sunset Beach i polecaną rafę. Chcieliśmy zrobić kilka zdjęć pod wodą. Z opowiadań tubylców wynikało, że jest tam bogactwo różnych form życia, co jeszcze bardziej utwierdziło nas w naszym postanowieniu.
Po południu poszliśmy przez górę na drugą stronę wyspy. Widoki z góry przepiękne.


Potem zejście przez las kokosowy i już byliśmy na miejscu. Jednak pogoda nie zachęcała do wejścia do wody. Może słusznie gdyż wzburzone fale porywały piasek z dna przez co widoczność była zerowa. Musieliśmy szybko zrezygnować z pomysłu. To co skrywa to miejsce pozostanie dla nas tajemnicą.
Tego dnia zorganizowano nam wieczór ognia, były: tańce z nożem i z ogniem,



wielkie ognisko i bula dance na plaży.

Trochę byliśmy zawiedzeni gdyż zdaniem kobiety, która sprzedała nam wycieczkę mieliśmy na jednym z takich wieczorów skosztować lovo- tradycyjnej potrawy i mieć rytuał picia kava. Pracownicy hostelu kiedy o to pytaliśmy mówili za każdym razem, że może jutro. Poczuliśmy się trochę oszukani tym bardziej, że był to nasz ostatni dzień na wyspie Mana.
Mimo braku internetu, codziennych popołudniowych deszczów, dziwnego jedzenia, i dusznych gorących nocy bez wiatraka (generatory nie pracują od 18 do 6 rano), trochę było nam żal wyjeżdżać z wyspy.


Więcej zdjęć:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz