Od rana ruszyliśmy na zakupy licząc, że skoro jest poniedziałek to wszyscy nam chętnie wszystko sprzedadzą, jednak nic bardziej mylnego. Okazało się, że tego dnia jest święto i to nie walentynki, ale fidżyjskie święto narodowe. Także otwarte były tylko nieliczne sklepy i to dokładnie te z wysokimi marżami.
Nigdy nam się nie zdarzało tak długo nie kontaktować się z domem. Tym razem zadzwoniliśmy po prawie dwóch tygodniach. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się o śmierci Dziadka. Z jednej strony byliśmy na to przygotowani,bo rodzice od jakiegoś czasu mówili, że Dziadek źle się czuje. Ale dużym ciężarem było dla nas to, że ta informacja doszła do nas z takim opóźnieniem. Byliśmy nawet przygotowani na powrót do Polski, nasze ubezpieczenie obejmowało opłacenie takiego przypadku. Mocno nas bolało to, że nie mogliśmy pożegnać Dziadka, a nasza rodzina musiała się z tym wszystkim sama uporać, a my w tym czasie wygrzewaliśmy się na plaży. Może tak miało być.
Od tego momentu Dziadek nam towarzyszył bliżej w naszej podróży. Sam pewnie by chciał w taką podróż się wybrać. Był człowiekiem o bardzo optymistycznym i radosnym usposobieniu.
Następnego dnia mieliśmy wczesną pobudkę, szybkie pakowanie i śniadanie, bo o 7 czekała na nas taksówka na lotnisko. Spieszyło nam się bo chcieliśmy zdążyć na pocztę, żeby wysłać stamtąd paczkę z muszelkami i pamiątkami do Polski. Przy nadawaniu bagażu pani na lotnisku, powiedziała, że musimy wypełnić formularz w internecie, zajmuje to 15 minut i wtedy dostaniemy wizę od ręki. Zdziwiło mnie to bo wydawało mi się, że sprawdzałem w internecie, że żadnych wiz do Australii nie potrzeba. Pani poszła z nami do stanowiska internetowego, poczekała w kolejce, pomogła nam wypełniać formularz, chociaż widać było, że nie bardzo się w tym rozeznawała. Wypełniłem swój, zaczęliśmy wypełniać Kasi, który zadawał podejrzanie dużo pytań, poszliśmy z powrotem do stoiska check-in, gdzie sprawdzane są bilety i wydawane karty uprawniające do wejścia do samolotu. Jedna z naszych aplikacji została zaakceptowana, a druga nie. Wezwany kierownik stwierdził, że nie polecimy. Pani sprawdzała kilkakrotnie drugi formularz, ale nie otrzymał on akceptacji. Pani nie potrafiła powiedzieć, czy mamy jeszcze raz wypełnić formularz, czy brak akceptacji jest błędem na stronie, internetowej, gdzie był wypełniany, czy coś się stało u nich w bazie. Sama zagubiona zostawia nas z problemem, i stwierdziła że lot jest zamknięty. Nam ciśnienie podskoczyło, bo chcieliśmy polecieć. Zaproponowano nam zmianę lotu, nie urządzało nas to. Nie zazdrościmy im, że musieli nas obsługiwać, mimo że chcieli dla nas dobrze i z całych sił nam pomagali, mieliśmy do nich pretensje, że nie możemy lecieć. Wróciliśmy do stanowiska internetowego i jak sprawdziliśmy status naszych aplikacji, okazało się, że jeden jest przyznany , a drugi jest nadal w trakcie obróbki. Próbowaliśmy znaleźć jakiekolwiek informacje na stronie i dowiedzieliśmy się tylko, że akceptacja formularza może potrwać 2 do 10 dni roboczych, jeżeli chcemy się więcej dowiedzieć możemy napisać email, odpowiedzą nam w ciągu 3 dni. Stoimy smutni na lotnisku...
Opanowawszy nerwy poszliśmy do biura linii lotniczych, na szczęście okazało się, że da się bez żadnych komplikacji przesunąć bilet na następny dzień.
Jak już mieliśmy to załatwione, poszliśmy spokojnie na pocztę, wysłać paczkę. Pan wyrzucił z niej kilka korali, bo wywożenie ich jest nielegalne, na szczęście porcelankę i parę innych przepięknych okazów zostawił, poinformował nas także, że za 2-3 miesiące paczka powinna dopłynąć do adresata, czas oczekiwania na realizację był na szczęście adekwatny do opłaty za tą usługę.
Gdy to piszemy jest listopad, więc możemy już dodać, że w między czasie zwątpiliśmy w możliwości poczty fidżyjskiej, bo ani po 3 ani po 4 miesiącach paczka się nie pojawiła. Płynęła w sumie 5 miesięcy. Po otwarciu mieliśmy dużą niespodziankę bo zdążyliśmy już zapomnieć co było w środku :)
Do hotelu wróciliśmy autobusem, był wyposażony w sznurek ciągnący się przez całą długość przestrzeni pasażerskiej, był on przeznaczony do pociągania, gdy chciało się, żeby kierowca się zatrzymał na przystanku na żądanie, na końcu sznurka nad uchem kierowcy zamocowany był dzwonek rowerowy, a sznurek był połączony z dźwigienką, którą normalnie porusza się palcem.
Poszliśmy na internet, żeby spróbować się dowiedzieć coś na temat wypełnionego przez nas formularza, jak przyspieszyć jego akceptację, trzy razy dzwoniliśmy do konsulatu Australii w Auckland, kazała się nam nagrać na sekretarkę, raz tylko odebrała pani, gdy wysłuchała z czym dzwonimy, przekierowała nas do kogoś innego, a tam... nagraj się na sekretarkę. Totalnie załamani chcieliśmy znowu dzwonić – w miedzy czasie jednak sprawdziliśmy status aplikacji – zaakceptowana!!! Niestety okazało się że jest za późno, żeby odwołać zarezerwowany nocleg w Sydney. Także będziemy musieli zapłacić za dzień, którego tam nie spędzimy.
Gdy wyszliśmy na ulicę, wzdłuż niej na chodniku stało lub siedziało mnóstwo dzieci, młodzieży szkolnej. Tutaj do szkoły chodzi się w specjalnych strojach. Bardzo prostych, lekkich i przewiewnych. Próbowaliśmy się dopytać z jakiego powodu takie zbiegowisko. Jeżeli dobrze zrozumieliśmy to zmarł ktoś ważny i kolumna z jego ciałem objeżdżała całą wyspę dookoła, co jak wiadomo nie jest ogromnym dystansem. Policjanci, których strojem mundurowym jest spódniczka
z ząbkowanym końcem, pilnowali, żeby nikt nie wychodził na ulicę. Gdy kawalkada samochodów nas już minęła, policjanci bardzo uprzejmie podziękowali wszystkim za obecność i tłum się rozszedł.
Obiad tego dnia zjedliśmy w barze szybkiej obsługi, był 2 razy tańszy niż wszystkie poprzednie, do tego dostaliśmy wodę gratis.
– stara butelka po fancie i dwa metalowe kubki ;)
Okazało się, że nasza złość na obsługę lotniska w sprawie wiz była nie słuszna. Bo wszędzie jak wół pisało, że aby wjechać do Australii potrzebna jest elektroniczna wiza. Oczywiście sprawdzałem to kiedyś, ale utkwiło mi w głowie, że nie potrzeba żadnego świstka z ambasady albo innego biura, a o elektronicznym formularzu zupełnie zapomniałem. W ramach pokuty za to przeoczenie postanowiliśmy pojechać na lotnisko autobusem, a nie taksówką. I tak przez przypadek spełniło się nasze marzenie, bo złapaliśmy autobus bez szyb.
Przy rejestrowaniu się na pokład mieliśmy jeszcze jedną chwilę zwątpienia, bo pani zanim nas zaakceptowała długo klikała coś w swoim komputerze i jeszcze kilka raz spisywała na kartkę jakieś bardzo długie numery i wklepywała je z powrotem do komputera. Na szczęście po kilku takich operacjach dostaliśmy się na pokład.
Fidżi żegnało nas pięknymi widokami rafy z powietrza, kolory i kształty wprost bajkowe.
Więcej zdjęć:
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz