Już lecąc do Australii mieliśmy niestety pewien uraz do tego kraju. Raz ze względu na kłopot z wizą i do tego kosztowny nocleg, który przez opóźnienie jedno dniowe nam przepadł.
Lot do Sydney prawie cały czas odbywał się nad wodą. Pierwszym lądem jaki nam się ukazał były okolice Sydney. Samolot zrobił pełną pętlę na miastem, pokazując nam zatokę, operę i sławny most. Z góry lotnisko wyglądało jakby było w centrum miasta.
Po wylądowaniu przeszliśmy przez odprawę paszportową, która przebiegła bez kłopotów. W celu uniknięcia innych kłopotów na wszelki wypadek zaznaczyliśmy wszystkie pozycje na liście deklaracji towarów potencjalnie niebezpiecznych, które wwoziliśmy. Stanęliśmy w długiej kolejce, część osób puszczano z niej prosto do wyjścia, części kazano zameldować się przy długim stole – żeby przejżeć ich bagaż, a część kierowano do dalszej kolejki – oczekujących na kontrolę rentgenowską. Nam przypadł rentgen, panowie obsługujący go osłupieli na widok pełnej listy niebezpieczeństw czyhających z naszego bagażu. Kazali nam wymienić co przewozimy, zdążyliśmy tylko wymienić kilka rzeczy takich jak: rurka do pływania, namiot, kawa, cukier i po prześwietleniu plecaków nas puścili.
Wiedzieliśmy, że do hostelu możemy dojechać metrem. Jednak był tam totalny brak oznaczeń i jakichkolwiek mapek. Na szczęście Kasia przezornie wzięła ulotkę, na której okazało się że były, choć nie do końca poprawnie, opisane perony na które mamy się udać na stacji przesiadkowej. Bez tego bylibyśmy zmuszeni przejść około 30 peonów wchodząc po stromych schodach na każdy z nich i sprawdzać na którym z nich można znaleźć informację, że odjeżdża z niego nasz pociąg. Po pozytywnych doświadczeniach w metrze w Meksyku, które było oznaczone dla analfabetów, to był dla nas szok.
Dzięki temu, że lecimy cały czas na zachód, zyskujemy trochę czasu. Wylądowaliśmy wcześnie, także mieliśmy czas żeby zaplanować pobyt w Australii. Po zameldowaniu się w hostelu poszliśmy na miasto szukać punktów informacji turystycznej. I od razu okazało się że to nie będzie łatwe. Marzyło nam się, żeby móc zobaczyć Wielką Rafę, Górę Kościuszki i Uluru – czerwoną skałę, największy monolit na świecie. Znając ceny dostępu do internetu w tej części świata, poszliśmy szukać punktu dostępowego do McDonalda, jednak free internet tam nie działał. Na mapie znaleźliśmy jakiś oficjalny punkt informacyjny, jednak w terenie go nie było. Taki już nasz los, że nie zwiedzamy miast, żeby się nimi nacieszyć, tylko zawsze w pośpiechu, szukając jakichś miejsc dla nas użytecznych. Wstąpiliśmy za to do ogromnej i pięknej katedry
na mszę pomodlić się za Dziadka. Poza tym w centrum atrakcją dla nas były oswojone ibisy, które kojarzyły nam się do tej pory z Egiptem, tutaj spacerują sobie niczym nasze miejskie gołębie.
Spotkaliśmy prywatne biuro podróży, gdzie pewien młodzieniec podszedł do sprawy bardzo konkretnie. Obliczył nam koszt i czas trwania różnych scenariuszy. Uświadomił nam, że Australia jest jeszcze większa niż Europa. Np.: z Sydney do skały jest 2500 km, z Sydney nad rafę 2500 km, ze skały do rafy 2000 km. My mamy tylko dwa tygodnie, żeby zdążyć dotrzeć do wszystkich miejsc trzeba by cały czas latać samolotami – a to są olbrzymie koszty. W końcu wybraliśmy opcję taką: lot z Sydney na koniec rafy, a potem darmowy transfer samochodu z powrotem do Sydney. Po powrocie wizyta u Kościuszki. Innym razem trzeba będzie tu przyjechać zobaczyć czerwoną skałę :/
Tuż przed północą zarezerwowaliśmy sobie bilet na następny dzień 8:00 rano.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz