A już się bałam że wyginęły ;) Jak się jednak potem okazało to nie był kangur tylko wallaby choć dla nas równie dobrze mógł być kangurem.
Na nasze siadanie najwyraźniej miał również ochotę pewien ptaszek, który z uwagą nam się przyglądał.
Po śniadaniu poszliśmy pozwiedzać okolicę.
Droga na punkt widokowy była bardzo męcząca. Nie chodzi tu o to że długa czy że stroma, ale o pogodę, było ekstremalnie gorąco i parno, w tej saunie nawet 600m trudno było mi przejść.
W końcu jednak udało się nam wejść na punkt widokowy. Było tam pięknie.
W drodze powrotnej przyroda pozwoliła nam zapomnieć o trudnościach pogodowych. Co rusz spotykaliśmy coś fajnego. Mnie najbardziej urzekł zielony motyl. Nie dawał się sfotografować, ale wyglądał tak:
Na dole na plaży powitał nas z kolei indyk "pędziwiatr".
Po dokładnym przyjrzeniu się samej plaży zainteresowały mnie wszędobylskie piaskowe kuleczki.
Bardzo mnie to zastanawiało ponieważ pokrywały całą plażę, dopiero później dowiedziałam się, że to pozostałości po "filtrowaniu" odpływowego piasku przez kraby.
Kiedy wracaliśmy do samochodu spotkaliśmy kolejnego "kangura".
Ten nie był widać oswojony bo szybko uciekł.
Potem spotkaliśmy zafascynowanego krokodylami pana który ni z tego ni z owego zaczął nam opowiadać
o wielkim krokodylu w okolicy. Nawet dał nam wskazówki jak tam dotrzeć. Niestety nie mieliśmy na to czasu.
Korzystając z okazji zapytaliśmy go o najlepsze tereny do snorkowania. Wtedy się zaczęło... Chyba z godzinę nam tłumaczył, że najlepsze miejsce to wyspy Whitsunday i że koniecznie trzeba je zobaczyć. Ponoć wyspa Green, na której byliśmy to najgorsze miejsce na taką aktywność.Stwierdziliśmy, że nie chcemy wyjeżdżać z Wielkiej Rafy Koralowej z takimi złymi wspomnieniami jakie mamy po Green Island, postanowiliśmy dać Rafie jeszcze jedną szansę. Skusiliśmy się więc i pojechaliśmy z powrotem na północ kilkadziesiąt kilometrów.
Pojechaliśmy do znanej nam już Proserpine skorzystać jak to w tych wypadkach bywa z internetu ażeby zaplanować całe przedsięwzięcie. Korzystając z okazji postanowiliśmy zobaczyć pobliski wodospad Cedar Fals.
Na nocleg wybraliśmy Convey NP, który wcześniej chcieliśmy zobaczyć tym razem mieliśmy nawet rezerwację, której dokonaliśmy przez internet.
Kiedy dojechaliśmy na parking słońce miało się ku zachodowi. Przed nami według instrukcji było jeszcze jakieś pół godziny drogi pieszo na miejsce. Wzięliśmy potrzebne rzeczy i ruszyliśmy wąską ścieżką przez bagnisty teren zamieszkały przez krokodyle. Po półgodzinnym marszu było już zupełnie ciemno na szczęście mieliśmy latarki. Przed nami roztaczał się niewielki fragment dzikiego buszu. Co jakiś czas słychać było jakieś dźwięki, trzaski itp. o chwilę wpadaliśmy w jakąś pajęczynę. Jeden ze spotkanych pająków był kolegą naszych krzyżaków tyle że był nieco większy bo miał ponad 5 cm. Totalna głusza, nikt tamtędy chyba nie chodzi. Przeszło nam przez myśl, że jakby nas coś zjadło, to zanim by to odkryli o ile w ogóle minęły by lata. W tych warunkach nie jest istotne czy ktoś ma rezerwację czy nie, raczej nikt tego nie sprawdza. Po jakiejś godzinie z wieeeelkim hakiem dotarliśmy na miejsce, a nie było to łatwe bo poza znakiem na początku drogi, żadnego innego po drodze nie było, także zupełnie nie wiedzieliśmy, czy dobrze idziemy. Ugotowaliśmy sobie obiad w blasku wschodzącego księżyca.
Było kompletnie ciemno. W krzakach coś biegało, coś trzepało skrzydłami, coś piszczało itd.
Mała dygresja wszystkie parki USA miały informacje jak się zachować w przypadku drapieżników w Australii dowiadujemy się tylko że są i do tego to, że są niebezpieczne i że spotkanie może się źle skończyć. Nikt jednak nie pisze jak się zachować, gdy na drodze stanie krokodyl, wąż, czy pies dingo. Oznaczenie i obsługa (raczej jej nie ma) też pozostawiają wiele do życzenia. W każdym parku USA rano przychodził strażnik i rzeczywiście sprawdzał legalność pobytu tutaj nie było widać nikogo. Może wynika to z tego że w Quinsland jest około 200 parków narodowych.
Więcej zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz