Tego bloga dedykujemy naszemu dziadkowi,
który 03.02.2011 zakończył swoją podróż po tym świecie.




czwartek, 29 sierpnia 2013

01.03 Pożegnanie z Australią

Ostatniego dnia pobytu w Australii pospaliśmy trochę dłużej , zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy do Sydney. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w bibliotece, aby skorzystać z darmowego internetu. Większość czasu w Sydney zajęło nam jednak szukanie miejsca parkingowego. To które wybraliśmy – tańsze, ale niestety tylko na godzinę. Pojechaliśmy więc do centrum, już chcieliśmy zapłacić za parking, ale w ostatniej chwili doczytaliśmy, że w tych godzinach nie można tu parkować bo odholują samochód. W końcu pojechaliśmy na parking podziemny pod operą, gdzie zapłaciliśmy niebotyczne pieniądze, równe cenie noclegu w hostelu.

Wszyscy nam polecali, aby kupić przed przyjazdem do Japonii "sieciówkę"  na japońskie koleje. Dla turystów taki bilet jest w miarę tani. Znaleźliśmy biuro, które takie bilety sprzedaje. Mimo, że obwarowania dotyczące zakupu takiego biletu są spore, zakup poszedł nam szybko i zaraz pojechaliśmy zwiedzić centrum Sydney.

Ikon miasta nie trzeba przedstawiać:


most nad zatoką.


Nabrzeże,


Opera,

Bardzo nas korciło, żeby przejść się na spacer po szczycie mostu, obserwowaliśmy ludzi podziwiających widoki z tego punktu, ale niestety nie mieliśmy czasu, aby odbyć taką eskapadę.


Zdążyliśmy obejść operę wokół.



I zajrzeć do Ogrodu Botanicznego,


który odwiedziliśmy już by night ;)


Ogród był pełen atrakcji, sam okazałem się atrakcją dla papug, które widząc, że korzystam z wodopoju, postanowiły się przyłączyć  i skorzystać z tego, że moja ręka potrafi otworzyć kranik, z którego leciała pyszna woda.


Na pożegnanie zrobiliśmy sobie zdjęcie z operą


I ruszyliśmy na lotnisko. Całe miasto było  zakorkowane, więc nasze plany zjedzenia obiadu spełzły na niczym. Z tego pośpiechu od rana nic nie jedliśmy poza muffinkami kupionymi gdzieś po drodze. Po dojeździe na "parking zdawania samochodów" na lotnisku Kasia pobiegła do McDonald's a ja pakowałem nasze rzeczy z samochodu do plecaków. Tak zakończyła się nasza przygoda z Australią. Dziwnym i olbrzymim krajem.



Więcej zdjęć:

środa, 21 sierpnia 2013

28.02 Coudle koala

 Rano obudziły nas odgłosy rozmaitych ptaszków i samochodów a po wyjściu z namiotu powitały nas pełzające po nim stada ślimaków ;)
Po raz kolejny okazało się że w dzień wszystko jest dużo prostsze. Prysznic znalazł się niemal sam choć wieczorem zapadł się pod ziemię. Zostaliśmy wynagrodzeni za wczorajsze niepowodzenia gorącą wodą. Jednak dla równowagi w przyrodzie miałam problem z wydostaniem się z kabiny. Wołania o pomoc do Jasia na nic się zdały tym bardziej iż był to prysznic dla kobiet a kabiny dla mężczyzn były w innym miejscu. Myślałam, że tam zostanę do wieczora ale wtedy zjawiła się jakaś pani, która słysząc moje wołania postanowiła mi pomóc i zawołała Jasia. Byłam uratowana.
Po takich emocjach śniadanie smakowało znakomicie.
Po krótkim serfowaniu po internecie  zapominamy o spotkaniu z Aborygenami (ceny zaporowe, więc zadowoliliśmy się spotkaniem jednego w Blue Mountain NP) za to za nic nie przepuścimy bliskiego zapoznaniasię z misiami koala.
Do Featherdale Wildlife Park docieramy na dwie godziny przed zamknięciem. Na szczęście ze znalezieniem Koali nie mamy problemu są niemal wszędzie.


Co więcej można go nawet dotknąć i zrobić sobie z nim zdjęcia



więc zgodne z regułą parku "coudle Koala" kudlimy miśka.
Oglądamy ptaszydła, głównie papugi.



Biegamy za kangurami, głaszczemy je i karmimy.



Zaczęło padać i zamókł nam aparat, w dodatku w momencie kiedy wombat słodko śpi niczym się nie przejmując.



Nie poddałam się jednak i dalej robiłam zdjęcia po mimo, że były zamglone lub nie było ich widać wcale. Mając nadzieję, że to tylko zawilgocenie postanowiłam wysuszyć aparat  pod suszarka do rąk ;) Niestety nie pomogło. Kiedy dotarliśmy do diabła tasmańskiego


aparat sam się cudownie naprawił. Na szczęście można też było zobaczyć zdjęcia które zrobiliśmy wcześniej (Stąd zdjęcia wombata ;)
U diabła tasmańskiego nadeszła pora karmienia przez obsługę przy okazji można czegoś o nim posłuchać.




 Spotykamy też olbrzymie tańczące z drzewem boćki.


Do kolekcji australijskich zwierząt brakuje nam już tylko kolczatki ale nigdzie jej nie ma. Znajdujemy za to krokodyla


mierzącego 5m długości i kolejne ptaszydła,


emu,


kolejne kangury,


pomieszczenie dla bilbo, ale ich też nie ma, za to są wiszące z myszami w pysku nietoperze. W końcu natrafiamy na kolczatkę a nawet dwie.


Schowały się pod pniem ale po pewnym czasie na szczęście wyszły. Teraz mogliśmy opuszczać Featherdale Wildlife Park.
Kupiliśmy kilka pamiątek i pojechaliśmy na upatrzony kulturalny nocleg - w pełni wyposażone duże pole kempingowe. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że nie mają "licencji na namioty" wolno spaćwyłącznie w kamperze, pojechaliśmy więc dalej, ale kolejne odwiedzane kempingi były  albo zamknięte albo miejsc w nich już brak. Próbowaliśmy coś znaleźć korzystając z darmowego internetu, ale nic w okolicy  nie było. W końcu wróciliśmy spory kawał drogi na nany z poprzednich nocy darmowy punkt noclegowy w Blue Mountain. Z prania nici i wyspania też.

Więcej zdjęć:

27.02 Blue Mounntain NP


 Jak przystało na niedzielny poranek nie spieszyliśmy się ze wstawaniem, również mokra pogoda do tego nie zachęcała. Śniadanie planowaliśmy zjeść w ciekawych okolicznościach przyrody więc wyruszyliśmy na poszukiwanie odpowiedniego "picnic point" a także prysznica i informacji o Blue Mounntain NP. Po śniadaniu ruszyliśmy do miejscowości KOLANT w nadziei, że znajdziemy tam informację turystyczną. Na miejscu okazało się że  nie ma parkingu. Postanowiliśmy więc że Jaś będzie krążył a ja szybko zdobędę jakieś informacje. Broszura którą zdobyłam okazała się dość mało przydatna. Wyprawa jednak była owocna bo zakupiłam kilka prezentów i strzeliłam kilka fotek z punktu widokowego.



Zrobione zdjęcie dla wnikliwego analityka może wyjaśnić zagadkową nazwę tej krainy. Patrząc na kolejne coraz bardziej oddalone zbocza można zaobserwować że zmieniają one kolor z zielonego - góry na pierwszym planie, aż do niebieskiego - na horyzoncie. Stąd nazwa Blue Mountain, wyjaśnieniem tego fenomenu są intensywne olejki z drzew eukaliptuowych, które powodują wrażenie zmiany koloru gór. Szukając prysznica zaliczamy jeszcze kilka punktów widokowych i IT.



Na jednym z tych punktów zjedliśmy obiad.



Według napotkanego tubylca tutejsze góry i doliny jeszcze nie zostały w pełni zeksplorowane przez człowieka. Są ciągle miejsca, gdzie dotąd nie postała ludzka stopa. Z jego opowieści wynikało, że żyją tutaj zwierzęta - relikty prehistorii, np pewna odmiana tygrysa szablastozębnego. Nikt go nie widział żywego, widziano ślady jego aktywności i kości.

Po drodze do prysznica znaleźliśmy darmowy internet trzeba korzystać prysznic zaczeka. Po telekonferencjach z rodziną postanowiliśmy zamówić jeszcze nocleg w Tokio. Trochę dziwnie to wyglądało bo na początku wydawało się iż osoba z którą rozmawialiśmy zna angielski ale po chwili nie byliśmy już tego tacy pewni.Wyglądało to mniej więcej tak, że zanim coś powiedzieliśmy mieliśmy już odpowiedź YES. Po kilku YES nie wiedzieliśmy, czy się dogadaliśmy. Na szczęście poprosiliśmy Tetsuro - znajomego z Japonii, by sprawdził naszą rezerwację i okazało się że YES. Kiedy skończyliśmy surfować był już późny wieczór i mimo naszych szczerych chęci nie udało nam się odnaleźć prysznica. Na szczęście z miejscem noclegowym nie mieliśmy problemu. Wybraliśmy to samo co poprzedniej nocy.

Nasza bryka co chwilę wprawiała nas w zachwyt, kolejny raz potwierdziło się, że warto rezerwować w wypożyczalni najtańszy model i można przeżyć miłą niespodziankę.




Więcej zdjęć:


25-26.02 Zdążyć na czas.

 Zrezygnowaliśmy ze śniadania na prymitywnym campingu i pojechaliśmy szukać miejsca piknikowego z prysznicem. O ile to pierwsze znaleźliśmy znaleźliśmy w Byron Bay


o tyle po prysznicach lub przed nimi zostało wspomnienie lub nadzieja. Na śniadanie była jajecznica. W IT dostaliśmy namiar na prysznic, więc tam pojechaliśmy, parking okazał się płatny, ale tylko 60 centów, za to prysznic za darmo - miło było się popluskać.
Niestety te wszystkie poszukiwania, miejsca na śniadanie, prysznica itp. zajęły nam sporo czasu. Przez co zostało nam mało czasu na oddanie wozu i odebranie zamówionego wczoraj. Do przejechania mieliśmy 900 km. Nie pozostało nam nic innego jak cały czas jechać i jechać i jechać.


Ale obiad trzeba jednak zjeść więc zatrzymaliśmy się na naleśniki. Pomysł ich produkcji okazał się dość czasochłonny ale smakowały wybornie.


 Zostało nam jeszcze jakieś 450 km. Tym razem ja prowadzę " krowę" po jakichś 100 km trochę się do niej przyzwyczaiłam. Końcówkę "na dziś" znów pokonuje Jaś. Zatrzymaliśmy się wreszcie na nocleg. Była pierwsza w nocy, a przed nami pozostawało wciąż jakieś 200 km. Wstaliśmy więc o 7, zjedliśmy śniadanie


 i dalej w trasę.
W samym Sydney drogi są pokręcone, a w dodatku niektóre płatne. Trzeba się trochę natrudzić żeby nie stracić fortuny. W końcu udało nam się dotrzeć na lotnisko - miejsce z którego wypożyczamy nowy samochód. Pani dała nam sportową brykę - prawie nówkę za to "że musieliśmy długo czekać w kolejce".
 Parking na lotnisku okazał się bardzo drogi więc od razu rozsiedliśmy się na dwa samochody i pojechaliśmy do drugiej wypożyczalni oddać naszą "krówkę". Mnie przypadł nowy samochód, nawet nieźle się go prowadziło. Jaś wyjechał nieco wcześniej bo miał dotankować, a ja pojechałam na miejsce. Całkiem się rozdzieliliśmy. Pod uwagę nie wzięłam tylko jednej rzeczy, tego że mogę tam nie trafić. Co gorsza nie miałam nawet mapy, ani nie pamiętałam ulicy na której mieliśmy się spotkać. Trudno, jakoś musiałam tam dotrzeć. Wyjeżdżając z lotniska skręciłam na domestic flights - jedyną znaną mi wskazówkę i pojechałam dalej o dziwo droga sama mnie prowadziła prosto do wypożyczalni. Kiedy dojechałam Jasia jeszcze nie było. W końcu oddaliśmy z żalem Campera. I pojechaliśmy do miasta na internet. Trafiliśmy do backpakers'a stylizowanego na dworzec kolejowy, w którym można spać w wagonach, stojących na torach.
Postanowiliśmy zobaczyć słynną operę.


Próbowaliśmy znaleźć jakieś miejsce parkingowe  przy operze, co okazało się niemożliwe, jeździliśmy w kółko i nic. Na szczęście znaleźliśmy w końcu miejsce co prawda przy dość oddalonej katedrze


 ale jednak. Po drodze wstąpiliśmy do słynnych ogrodów botanicznych co prawda na tabliczce napisane było że zmykają o 20.00 (było 3 po ) ale bramka była wciąż otwarta i kusiła żeby wejść. Było kompletnie ciemno ale za to romantycznie. Trochę nam było trudno znaleźć w tej ciemności wyjście, więc skorzystaliśmy z pomocy napotkanego strażnika, który nieco zdziwiony naszą obecnością wskazała nam drogę. Przed operą dzikie tłumy, prawie nie było miejsca. Widać wszyscy mieszkańcy Sydney przyszli spędzić wieczór w tym pięknym miejscu.


Na szczęście ktoś zwolnił jedną ławkę na deptaku i w otoczeniu symboli Sydney wcinaliśmy naleśniki patrząc na wodę,


miasto, most a czasem i operę za nami.

Więcej zdjęć:



23-24.02 Z wizytą u koali - Nossa NP

W nocy tak wiało i huczało, że mieliśmy wrażenie, że przechodził cyklon i to z kilka razy, ale dzięki temu nie było tak gorąco. Nad ranem obudził mnie dźwięk jakby ktoś się dławił. Z ciekawości wyjrzałam z namiotu i zobaczyłam indyka.
Po "cyklonie" nie było już śladu.

 
Po uregulowaniu należności za nocleg, śniadaniu i przygotowaniu obiadu ruszyliśmy dalej w drogę, naszym celem było spotkanie z misiem koala. Po drodze co jakiś czas koala machał nam ze znaku drogowego łapką, wypatrywaliśmy żywego, ale nigdzie go nie było ani na drzewach ani na ziemi.


Pocieszaliśmy się że w Nossa NP, do  którego jechaliśmy, bez trudu go znajdziemy. Pogoda nie mogła się zdecydować to padało, to przestawało, a my spędziliśmy cały dzień w drodze do misia. Zdążyliśmy tylko zajrzeć do informacji turystycznej i zapytać o noclegi . Znaleźliśmy darmowy camping przed Parkiem Narodowym Noosa. Do końca dnia padało.
Rano pogoda nadal nie mogła się zdecydować znów to padało, to nie padało.  Namiot oczywiście ociekał wodą.  Ruszyliśmy do Parku. Na szczęście po wejściu do niego przestało padać ale niebo wciąż było zachmurzone.


W punkcie informacyjnym parku wisiała tablica, gdzie każdy turysta mógł wpisać ,miejsce w którym widział koalę. Tego dnia jednak nikt go jeszcze nie spotkał - tablica była pusta. Panie z informacji poleciły nam kilka ścieżek, gdzie w poprzednie dni był najczęściej widywany. Poszliśmy wybrzeżem.


Park ten powinien raczej słynąć z surferów niż z koali, bo w przeciwieństwie do tych drugich tych pierwszych było zatrzęsienie.


Do końca miałam nadzieję spotkać misia, ale go tam nie było. Ćwiczyliśmy szyję i oczy, aby przeczesywać wzrokiem koronę każdego drzewa eukaliptusowego, jednak bez efektu.  Musieliśmy jechać dalej, żeby oddać samochód. Nie pamiętam czy tłumaczyliśmy, że przez Australię jechaliśmy na zasadzie "free transfer" tzn. nie płaciliśmy za wypożyczenie, ale musieliśmy oddać w określonym czasie w wyznaczone miejsce.
Pocieszałam się myślą,  że jeszcze nie wyjeżdżamy z Australii i wciąż mam szansę zobaczyć koalę.

Do oddania samochodu trzeba było się trochę przygotować: zatankować benzynę, wyszorować pojazd a potem najtrudniejsze - szukanie adresu. Błądziliśmy długo, choć to podobno było tuż za rogiem i prosto trafić. Znów musieliśmy dotankować, bo wskazówka poziomu paliwa skakała, przy okazji zrobiliśmy odkurzanie za 2 dolary i mycie kroserii po raz drugi. W końcu spytaliśmy pana, który stwierdził że jeśli pojedziemy  prosto to trafimy prosto do wypożyczalni i rzeczywiście tak było. Tam chcieliśmy oddać nasz dotychczasowy wóz i wziąć kolejny, który mieliśmy odtransportować dalej na południe - do Sydney. Przy odbieraniu nowego wozu zaskoczyła nas niekończąca się opowieść bankowa pod tytułem problem z kartą. Nasze problemy wynikały z blokady środków z poprzedniego transferu samochodu, ale Panowie z obsługi szybko sobie z tym poradzili. Dostaliśmy campera z porządną kuchnią na pokładzie, lodówką, łóżkami i szafkami, a nawet zlewem z pompką automatyczną i mikrofalą.


Full wypas. Niestety nie dało się przedłużyć czasu transportu. Samo załatwianie zajęło trochę czasu na szczęście firma miała internet bezprzewodowy więc się nie nudziłam, poza tym było piękne słońce więc zdążyłam wysuszyć nasz namiot na parkingu wypożyczalni.
Ruszyliśmy tą „Krową", było już późno, kilkadziesiąt minut zajęło nam wydostanie się z miasta, a to korki, a to ulica źle oznaczona. Potem szukaliśmy sklepu aby kupić zapas żywności, ale albo go właśnie minęliśmy albo zjazdy z autostrady okazywały się bez-sklepowe. W końcu znaleźliśmy jeden po kilku informacjach od ludzi, ale nie było to łatwe.
Na szczęście przejechaliśmy granicę stanów i w tym stanie była dopiero 20 w stanie z której jechaliśmy była 21, więc mieliśmy szczęście, bo zdążyliśmy przed zamknięciem sklepu. Wypakowaliśmy lodówkę i zrobiliśmy  obiad z warzywami. Jaś z tej okazji rozstawił stół. Ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu darmowego noclegu.

 
Była już 24 jak znaleźliśmy jakieś pole kempingowe, niestety bez ubikacji bo była zamknięta, za to z ToiToi-em, ale była to wyższa klasa, ze spłuczką ręczną i wodą. Rozłożyliśmy wnętrze pojazdu w tryb noclegu i poszliśmy spać.

Więcej zdjęć: